Выбрать главу

— To rozwiązałoby wiele naszych problemów i bylibyśmy bezpieczniejsi — rzekła młoda Szukaczka.

— Jak to zrobisz? — spytał Mistrz Przywołań.

— Spytam o ich imiona — odparł Medra z uśmiechem. — Jeśli mi je zdradzą, mogą wejść. A kiedy uznają, że nauczyli się już wszystkiego, mogą znów wyjść. Jeśli powiedzą mi moje imię.

Tak też się stało. Do końca życia Medra strzegł drzwi Wielkiego Domu na Roke. Tylne drzwi, wychodzące na wzgórze, długo jeszcze zwano Bramą Medry, nawet gdy w domu, z upływem stuleci, wiele się zmieniło. I wciąż Odźwierny jest dziewiątym Mistrzem z Roke.

W Skraju Drogi i wioskach wokół góry Onn na Havnorze prządki i tkaczki wciąż śpiewają zagadkę, której ostatni wers, być może, traktuje o mężczyźnie zwanym Medra, Wydra i Rybołów:

Trzech rzeczy nie ujrzy już ludzkie oko: Jasnej wyspy Solei w słońcu nad falami, Smoka, co w morzu pływa nad wodą głęboką, Ptaka, co w grobie fruwa pod ziemi zwałami.

DIAMENT I CZARNA RÓŻA

Piosenka rybaków z zachodniego Havnoru

Gdzie tylko pójdzie mój miły, Pójdę i ja, Gdziekolwiek lodź swą skieruje, Skręci lodź ma. Będziemy śmiać się we dwoje I ronić Izy. A jeśli śmierć go zabierze, Odejdę z nim. Gdzie tylko pójdzie mój miły, Pójdę i ja, Gdziekolwiek łódź swą skieruje, Skręci łódź ma.

Na zachód od Havnoru, pośród wzgórz porośniętych gęstymi lasami dębów i kasztanów, leży miasto Polana. Niegdyś najbogatszym mieszkańcem miasta był kupiec zwany Złotym. Należał do niego tartak produkujący deski do budowy statków w Południowym i Wielkim Porcie Havnor, należały największe gaje kasztanowe, a także wozy, którymi wozacy przewozili drewno i kasztany na drugą stronę wzgórz. Świetnie mu się wiodło.

Gdy na świat przyszedł jego syn, matka rzekła:

— Nazwijmy go Kasztan albo Dąb.

— Diament — odparł ojciec, bo wedle jego oceny, tylko diamenty były cenniejsze niż złoto.

Mały Diament dorastał w najpiękniejszym domu Polany — tłuściutkie jasnookie niemowlę, wesoły rumiany chłopczyk. Miał słodki głos i wspaniały słuch, toteż matka, Tuly, nazywała go Słodkim Słowiczkiem albo Skowronkiem. Imię Diament nigdy jej się nie podobało. Chłopiec śpiewał i nucił bez ustanku, natychmiast zapamiętywał każdą zasłyszaną melodię, a kiedy brakło mu starych, wymyślał nowe. Matka poprosiła mądrą kobietę z wioski, Splot, by nauczyła go “Pieśni o Stworzeniu Ca" i “Czynów młodego króla". W Dzień Powrotu Słońca zaśpiewał Zimową Pieśń przed obliczem władcy Ziem Zachodnich, który odwiedzał właśnie swój majątek na wzgórzach ponad Polaną. Władca i jego żona wychwalali śpiew chłopca i podarowali mu małe złote puzderko z wprawionym w wieczko diamentem. Diament i jego matka uznali to za miły prezent, Złoty jednak niecierpliwie przyjmował śpiewy i drobne upominki.

— To wszystko błahostki — rzekł. — Jak będziesz duży, zajmiesz się ważniejszymi sprawami.

Diament sądził, że ojciec ma na myśli drwali, cieśli, tartak, gaje kasztanowe, zbieraczy, wozy, wozaków — robotę, pertraktacje, planowanie, skomplikowane problemy dorosłych. Nigdy nie czuł się z tym wszystkim związany, czy zatem mógł zaangażować się w to, tak jak pragnął ojciec? Może dowie się, gdy dorośnie.

W istocie jednak Złoty nie myślał wyłącznie o swych interesach. Zauważył w zachowaniu syna coś, co może nie kazało mu spoglądać wyżej, lecz od czasu do czasu zerkać w niebo i szybko przymykać powieki.

Z początku uważał, iż Diament ma niewielki talent, tak jak wiele dzieci, talent, który opuści go wkrótce; zbłąkaną iskierkę magii. Jako chłopiec Złoty potrafił sprawiać, że jego cień lśnił i migotał. Rodzina wychwalała go bez opamiętania i kazała popisywać się przed gośćmi. Potem, gdy skończył siedem czy może osiem lat, stracił tę umiejętność i nigdy nie zdołał powtórzyć swej popisowej sztuczki.

Kiedy ujrzał, jak Diament schodzi z piętra, nie dotykając schodów, uznał, że ma przywidzenia. Jednak w kilka dni później zobaczył swe dziecko szybujące nad stopniami. Chłopiec zaledwie jednym palcem dotykał dębowej poręczy.

— Umiesz tak samo schodzić? — spytał Złoty.

— O tak — odparł Diament. — Popatrz. — I popłynął w dół, lekko niczym chmura niesiona południowym wiatrem.

— Skąd się tego nauczyłeś?

— Sam wymyśliłem — odparł chłopiec niepewny, czy nie rozgniewał ojca.

Złoty nie wychwalał syna, nie chcąc, by chłopak zdał sobie sprawę ze swojego daru i wbił się w dumę. W końcu talent mógł jeszcze zniknąć, podobnie jak słodki, wibrujący głos, a z samym śpiewem było już i tak dość zamieszania.

Lecz jakiś rok później ujrzał Diamenta w ogrodzie na tyłach domu z towarzyszką zabaw, Różą. Dzieci przykucnęły na ziemi z pochylonymi głowami. Śmiały się. Było w nich coś niesamowitego, co sprawiło, że przystanął u okna. Dostrzegł podskakujący między nimi ciemny kształt. Żaba? Ropucha? Może wielki świerszcz? Wyszedł do ogrodu i zbliżył się tak cicho, że choć był rosłym mężczyzną, zaprzątnięte własnymi sprawami dzieci w ogóle go nie usłyszały. To coś, co podskakiwało na trawie między ich bosymi stopami, to był kamień. Wyskakiwał w powietrze, gdy Diament podnosił rękę. Kiedy chłopiec potrząsał dłonią, kamień zawisał bez ruchu. Na pstryknięcie palców opadał na ziemię.

— Teraz ty — powiedział Diament do Róży. Dziewczynka zaczęła go naśladować, lecz kamyk jedynie drgnął lekko.

— Och! — westchnęła. — Twój tato.

— Bardzo sprytna sztuczka — zauważył Złoty.

— Di ją wymyślił — powiedziała Róża.

Złoty nie lubił tej małej. Była wygadana i zarazem nieśmiała, skromna i gwałtowna. Do tego była dziewczynką młodszą od Diamenta i córką czarownicy. Wolał, by syn bawił się z rówieśnikami, synami najlepszych rodzin z Polany. Tuly upierała się, by nazywać matkę Róży mądrą kobietą, ale czarownica to tylko czarownica. Jej córka nie jest odpowiednią towarzyszką zabaw dla Diamenta. Irytowało go, że chłopiec uczy dziewczynkę magicznych sztuczek.

— Co jeszcze potrafisz, Diamencie? — spytał.

— Grać na flecie — odparł natychmiast chłopiec. Wyjął z kieszeni piszczałkę, którą matka podarowała mu na dwunaste urodziny. Jego palce zatańczyły i zagrał słodką, znaną melodię z zachodniego Wybrzeża “Gdzie tylko pójdzie mój miły".

— Bardzo ładnie — powiedział ojciec. — Ale każdy mógłby nauczyć się grać na flecie.

Diament spojrzał na Różę. Dziewczynka odwróciła głowę, spuszczając wzrok.

— Ja nauczyłem się bardzo szybko — rzekł. Złoty mruknął bez przekonania.

— Mój flet gra sam — dodał chłopiec i odsunął piszczałkę od ust. Jego palce zatańczyły i flet odegrał krótki, żywy taniec. Od czasu do czasu dźwięk zabrzmiał fałszywie, a melodię zakończył przeszywający pisk. — Jeszcze nie do końca mi wychodzi — dodał Diament, zawstydzony i podenerwowany.

— Całkiem nieźle, całkiem nieźle — odparł ojciec. — Ćwicz dalej. — I odszedł.

Nie wiedział, co powinien rzec. Nie chciał zachęcać chłopca do poświęcania czasu na muzykę i zabawy z Różą; i tak marnował go już zbyt wiele, a ani jedno, ani drugie nie pomoże mu osiągnąć czegoś w życiu. Lecz ów dar, niezaprzeczalny dar — wiszący w powietrzu kamień, flet… Nie należy doszukiwać się w nim zbyt wiele, ale lepiej chłopca nie zniechęcać.