Выбрать главу

Według Złotego pieniądze dawały władzę, lecz nie była to jedyna władza. Istniały jeszcze inne jej rodzaje. Ściślej biorąc, dwa: jeden dorównujący sile pieniędzy, a drugi jeszcze potężniejszy. Pierwszy to urodzenie. Gdy Władca Ziem Zachodnich zjawił się w swym majątku nieopodal Polany, Złoty chętnie oddał mu hołd. Władca urodził się, by rządzić i utrzymywać pokój, tak jak on sam przyszedł na świat, aby handlować i pomnażać swe bogactwa. Każdy z nich miał własne miejsce w świecie i każdy człowiek, zwykły szarak bądź szlachetnie urodzony, zasługiwał na szacunek, jeśli tylko dobrze spełniał swą rolę. Istnieli też pomniejsi władcy, których Złoty mógł kupować i sprzedawać, pożyczać im pieniądze albo odmawiać pożyczki. Ci ludzie, choć szlachetnie urodzeni, nie zasługiwali na szacunek i hołd. Władza urodzenia i władza pieniędzy dorównywały sobie nawzajem. Na każdą z nich trzeba było sobie zasłużyć.

Oprócz bogatych i szlachty istnieli ludzie władający mocą: czarnoksiężnicy. Ich władza, choć rzadko po nią sięgali, była absolutna. W ich rękach spoczywał los od dawna pozbawionego króla Archipelagu.

Jeśli Diament przyszedł na świat z taką mocą, jeśli to był jego dar, wówczas wszystkie marzenia i plany ojca, który pragnął uczynić z niego swego następcę, wspólnie pomnażać majątek, dostarczać towary do Portu Południowego i wykupić lasy kasztanowe nad Reche — wszystkie te plany wydawały się niczym. Czy Diament mógłby — tak jak wuj jego matki — udać się do szkoły czarnoksiężników na wyspie Roke? Czy mógłby (tak jak tamten wuj) okryć rodzinę chwałą, zyskać władzę nad zwykłymi ludźmi i panami, zostać magiem na dworze regenta Wielkiego Portu Havnor? Pękający z dumy Złoty o mało sam nie wzleciał w powietrze nad schodami.

Nic jednak nie powiedział chłopcu ani jego matce. Z rozmysłem niewiele się odzywał, nie ufając wizjom, póki nie da się ich urzeczywistnić. Jego żona, choć kochająca i posłuszna, dobra matka i gospodyni, i tak zanadto rozpływała się nad uzdolnieniami i osiągnięciami chłopca. Poza tym jak wszystkie kobiety uwielbiała gadaninę i plotki, i nie potrafiła dobrać sobie przyjaciółek. Ta dziewczynka, Róża, kręciła się wokół Diamenta, ponieważ Tuly często zapraszała do siebie jej matkę, zasięgając rady za każdym razem, gdy Diament zadarł sobie paznokieć, i opowiadając zbyt wiele o gospodarstwie męża. Jego sprawy nie powinny obchodzić czarownicy. Z drugiej strony, Splot mogła stwierdzić, czy syn naprawdę ma talent, zdolności czarodziejskie… Wzdrygnął się jednak na samą myśl, że miałby poprosić ją o opinię w jakiekolwiek kwestii, a co dopiero w kwestii własnego syna.

Postanowił patrzeć i czekać. Cierpliwy, obdarzony silną wolą, przez cztery lata trzymał się z boku, aż do szesnastych urodzin Diamenta. Rosły młodzieniec, dobrze radzący sobie z nauką i zabawą, wciąż miał rumiane policzki i jasne oczy. Bardzo przeżył dzień, w którym zmienił mu się głos. Słodycz ustąpiła miejsca niskiej szorstkości. Złoty miał nadzieję, że dzięki temu problem śpiewu sam się rozwiąże, Diament jednak wciąż wałęsał się z wędrownymi muzykami, balladzistami i tym podobnymi, ucząc się coraz to nowych bzdur. Nie było to życie odpowiednie dla syna kupca, który kiedyś odziedziczy majątek, ziemię i tartaki ojca.

— Czas śpiewów dobiegł końca — oznajmił Złoty. — Synu, musisz stać się mężczyzną.

Diament otrzymał swe prawdziwe imię u źródeł Amii, ponad Polaną. Specjalnie na tę okazję do miasta przybył czarnoksiężnik Szalej z Południowego Portu, który kiedyś znał jego ciotecznego dziadka, maga. W rok później Szaleją zaproszono na przyjęcie w rocznicę nadania imienia, wielką zabawę z piwem i jedzeniem dla wszystkich, i nowymi ubraniami, koszulami bądź spódnicami dla okolicznych dzieci. Tak nakazywał stary zwyczaj. Na przyjęciu w ciepły jesienny wieczór odbywały się też tańce na miejskim błoniu. Diament miał wielu przyjaciół: wszystkich chłopców w swym wieku z całego miasta i wszystkie dziewczyny. Młodzi tańczyli, niektórzy przesadzili z piwem, lecz nie doszło do żadnych wybryków. W sumie był to wesoły, pamiętny wieczór. Następnego ranka Złoty ponownie rzekł synowi, że powinien myśleć o tym, jak zostać mężczyzną.

— Trochę się zastanawiałem — przyznał chłopiec niskim głosem.

— I…?

— No cóż… — zaczął Diament i umilkł.

— Zawsze liczyłem na to, że przejmiesz rodzinny majątek. — Złoty mówił obojętnym tonem. Diament nie odpowiedział. — Myślałeś nad tym, co chciałbyś robić?

— Czasami.

— Rozmawiałeś z panem Szalejem? Diament zawahał się.

— Nie. — Spojrzał pytająco na ojca.

— Ja rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem — powiedział Złoty. — Oznajmił, że istnieją naturalne talenty, które nie tylko trudno opanować, lecz ich zaniedbanie może okazać się niebezpieczne. Mówił, że trzeba poznać sztukę, ćwiczyć się w niej.

Twarz chłopca pojaśniała.

— Twierdził też jednak — ciągnął Złoty — że owa nauka i ćwiczenia nie mogą zmierzać do niczego innego, poza samym poznaniem sztuki.

Diament przytaknął żarliwie.

— W przypadku prawdziwego daru, nie zwykłej, pospolitej zdolności, staje się to jeszcze ważniejsze. Napój miłosny czarownicy niewiele może zaszkodzić, lecz nawet wioskowy czarodziej musi uważać, jeśli bowiem sztukę wykorzystuje do celów przyziemnych, osłabia ją i bruka. Oczywiście, nawet czarownik dostaje zapłatę, a czarnoksiężnicy, jak sam wiesz, żyją wśród panów i mają wszystko, czego zapragną.

Diament uważnie słuchał, lekko marszcząc brwi.

— Mówiąc więc wprost, jeśli masz ten dar, Diamencie, nie przyda się on w handlu czy w tartaku. Trzeba pielęgnować go niezależnie. Poznać i opanować. Tylko wtedy nauczyciele mogą ci mówić, co z nim począć, na co przyda się tobie. Albo innym — dodał Zloty szybko.

Zapadła długa cisza.

— Powiedziałem mu — rzekł w końcu Złoty — że widziałem, jak ruchem ręki, jednym słowem zamieniasz drewnianą figurkę ptaka w prawdziwego ptaka, który wzleciał w powietrze i zaśpiewał. Widziałem, jak sprawiasz, że w powietrzu płonie światło. Nie wiedziałeś, że cię obserwuję. Długi czas patrzyłem i milczałem. Nie chciałem przykładać zbytniej wagi do dziecięcych igraszek. Wierzę jednak, że masz talent, być może wielki talent. Gdy opowiedziałem o wszystkim panu Szalejowi, zgodził się ze mną. Mówi, że możesz pójść do niego na naukę, na rok, może dłużej.

— Miałbym się uczyć u mości Szaleją? — spytał Diament. Jego głos wzniósł się o pół oktawy.

— Jeśli zechcesz.

— Ja… nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mogę o tym pomyśleć? Niedługo. Jeden dzień.

— Oczywiście. — Złotego ucieszyła ostrożność syna. Sądził, ze Diament skwapliwie skorzysta z propozycji. Owszem, byłoby to naturalne, ale i bolesne dla ojca, puchacza, który — być może — wychował w swym gnieździe orła.

Złoty bowiem spoglądał na sztukę magii z prawdziwą pokorą, jako na coś, co całkowicie wykracza poza jego pojmowanie — nie zwykłą zabawkę jak muzyka czy opowieści, lecz praktyczne zajęcie, któremu jego własny fach nie mógłby dorównać. I choć sam nie ująłby tego w ten sposób, bał się czarnoksiężników. Odrobinę gardził czarownikami, ich sztuczkami, iluzjami i napuszoną gadaniną, ale czarnoksiężników się bał.

— Czy matka wie? — spytał Diament.