Выбрать главу

— Dowie się, kiedy nadejdzie pora. Nie może wpłynąć na twoją decyzję, Diamencie. Kobiety nie znają się na tych sprawach. Sam musisz dokonać wyboru, jak mężczyzna. Rozumiesz to?

Złoty mówił z zapałem, dostrzegając szansę oderwania chłopca od matki. Ona, jak to kobieta, będzie trzymać się go uporczywie, lecz syn jako mężczyzna powinien się uwolnić. Diament, co ucieszyło ojca, przytaknął z powagą, choć w jego oczach kryło się pytanie.

— Mości Szalej powiedział, że sądzi, iż być może, mam dar, talent do…?

Złoty zapewnił syna, że owszem, czarnoksiężnik dokładnie to powiedział, choć, oczywiście, przyszłość pokaże, co to za dar. Z niezwykłą ulgą przyjął skromność syna. Podświadomie bał się, że Diament tryumfalnie wywyższy się nad niego, przywołując własną nieoszacowaną moc — tajemną, niebezpieczną, niezwykłą moc, wobec której bogactwa, zdolności i godność kupca w ogóle się nie liczyły.

— Dziękuję, ojcze — powiedział chłopak.

Złoty uścisnął go i odszedł zadowolony.

***

Spotykali się wśród łozin nad Amią, nieopodal miejsca, gdzie rzeka mijała kuźnię. Gdy tylko Róża zjawiła się w umówionym zakątku, Diament rzekł:

— Ojciec chce, bym wstąpił na naukę do mości Szaleją.

— Masz się uczyć u czarnoksiężnika?

— Uważa, że mam wielki, olbrzymi talent. Magiczny. — Kto?

— Ojciec. Widział, jak ćwiczyliśmy. Mówi, że Szalej twierdzi, iż powinienem uczyć się u niego, bo zaniechanie nauki byłoby niebezpieczne. Och! — Diament rąbnął się pięścią w czoło.

— Ale ty naprawdę masz talent.

Jęknął, rozcierając ręką głowę. Siedział na ziemi w ich starej kryjówce, niewielkiej chatce wśród wikliny. Słyszeli w niej szum płynącego po kamieniach strumienia i daleki brzęk kowalskiego młota. Dziewczyna usiadła naprzeciw Diamenta.

— Pomyśl o wszystkim, co potrafisz — rzekła. — Nie mógłbyś tego zrobić, gdybyś nie miał daru.

— To niewielki dar — odparł cicho. — Wystarcza tylko do zwykłych sztuczek.

— Skąd wiesz?

Róża miała bardzo ciemną skórę i ciasno skręcone włosy okalające skupioną, poważną twarz o wąskich ustach. Jej stopy, nogi i ręce były brudne, spódnica i kurtka obszarpane; ale palce u rąk i nóg delikatne i smukłe, a pod rozdartą, pozbawioną guzików bluzką połyskiwał ametystowy naszyjnik. Matka dziewczyny, Splot, nieźle zarabiała, lecząc i uzdrawiając, nastawiając kości i przyjmując porody, sprzedając zaklęcia odszukania, napoje miłosne i mikstury na sen. Stać ją było na nowe ubrania dla siebie i córki, na porządne buty. Nie przyszło jej nawet do głowy, że to potrzebne. Nie interesowało też jej prowadzenie gospodarstwa. Wraz z Różą żywiły się głównie gotowanymi kurami i smażonymi jajkami, bo często płacono jej drobiem. Na podwórzu ich dwuizbowej chaty kłębiło się stado kotów i kur. Czarownica lubiła koty, ropuchy i drogie kamienie. Ametystowy naszyjnik stanowił zapłatę za przyjęcie na świat syna głównego leśnika Złotego. Sama Splot nosiła na rękach niezliczone bransolety, które brzęczały i połyskiwały, kiedy niecierpliwym gestem rzucała zaklęcia. Czasami na ramieniu nosiła kocię. Nie była czułą matką.

— Czemu mnie urodziłaś, skoroś mnie nie chciała? — spytała Róża, gdy skończyła siedem lat.

— Jak można pomagać przy porodach, jeśli samemu się tego nie przeżyło? — odparła matka.

— Zatem stanowiłam jedynie ćwiczenie? — warknęła Róża.

— Wszystko jest ćwiczeniem — powiedziała Splot.

Nie była złą kobietą. Rzadko czyniła cokolwiek dla córki, lecz nigdy nie robiła jej krzywdy, nie upominała i dawała wszystko, o co dziewczynka poprosiła — obiad, własną ropuchę, ametystowy naszyjnik, lekcje czarów. Kupiłaby jej też nowe ubranie, gdyby Róża o nie poprosiła, ale córka w ogóle nie myślała o takich drobiazgach. Mała od wczesnego dzieciństwa przywykła do zajmowania się sobą. Był to jeden z powodów, dla których Diament ją kochał. Przy niej rozumiał, co to wolność; bez niej mógł ją poczuć tylko, gdy słyszał muzykę, grał i śpiewał.

— Naprawdę mam dar — powiedział teraz, pocierając ręką skronie i szarpiąc się za włosy.

— Przestań znęcać się nad swoją głową — upomniała go Róża.

— Wiem, że Smoła tak myśli.

— Oczywiście. Ale czemu obchodzi cię jego zdanie? Już w tej chwili grasz na harfie sto razy lepiej niż on!

To był kolejny powód, dla którego Diament ją kochał.

— Czy istnieją czarnoksiężnicy muzykanci? — spytał, unosząc wzrok.

Zastanowiła się chwilę.

— Nie wiem.

— Ja też nie. Morred i Elf arran śpiewali sobie pieśni, a on był magiem. Mam wrażenie, że na Roke żyje Mistrz Pieśni, uczący starych opowieści i ballad. Ale nigdy nie słyszałem o czarnoksiężniku, który zajmowałby się muzyką.

— Nie rozumiem, czemu miałoby to być niemożliwe.

Nigdy nie dostrzegała, czemu coś miałoby być niemożliwe. Także dlatego ją kochał.

— Zawsze zdawało mi się, że te dwie rzeczy są do siebie podobne — rzekł. — Magia i muzyka. Zaklęcia i melodie. Trzeba powtarzać je dokładnie, bez najmniejszych błędów.

— Ćwiczyć — mruknęła kwaśno Róża.

Rzuciła kamykiem w Diamenta. Kamyk w powietrzu zamienił się w motyla. Chłopak pstryknięciem palców wyrzucił w górę drugiego motyla. Dwa owady trzepotały chwilę w powietrzu; potem kamyki spadły na ziemię. Diament i Róża wymyślili kilka innych wariantów starej sztuczki.

— Powinieneś pojechać, Di. Żeby się przekonać.

— Wiem.

— Pomyśl. Gdybyś został czarnoksiężnikiem, jak wiele mógłbyś mnie nauczyć odmiany postaci! Moglibyśmy stać się wszystkim. Końmi! Niedźwiedziami!

— Kretami — dodał Diament. — Szczerze mówiąc, mam ochotę ukryć się pod ziemią. Zawsze sądziłem, że gdy tylko otrzymam imię, ojciec każe mi się uczyć tego, co sam robi. Ale cały rok jakby stał na uboczu. Pewnie od początku o tym myślał. Co jednak, jeśli się tam udam i odkryję, że czary idą mi równie opornie jak prowadzenie ksiąg handlowych? Czemu nie mogę robić tego, co potrafię?

— A czemu nie miałbyś robić wszystkiego? Zająć się magią i muzyką? Księgowego możesz sobie wynająć.

W uśmiechu jej szczupła twarz promieniała. Wąskie usta rozszerzały się, oczy znikały w wąskich szparkach.

— Och, Czarna Różo — westchnął Diament. — Kocham cię.

— I dobrze. Inaczej bym cię zaczarowała.

Uklękli naprzeciw siebie twarzą w twarz, trzymając się za opuszczone ręce, i obsypali się pocałunkami. Pod ustami Róży twarz Diamenta była gładka i jędrna niczym śliwka. Nad górną wargą i wzdłuż szczęki dziewczyna wyczuła drobne ukłucia, w miejscu gdzie od niedawna zaczai się golić. Wargi Diamenta czuły miękkość jedwabiu, w jednym miejscu skażoną posmakiem ziemi — tam właśnie Róża potarła się brudną ręką. Przysunęli się nieco bliżej, tak że ich piersi i brzuchy się zetknęły, choć ręce wciąż zwisały u boków, i dalej się całowali.

— Czarna Różo — szepnął jej wprost do ucha. Tak nazywał ją w sekrecie.

Nie odpowiedziała, lecz odetchnęła mu w ucho ciepłym powietrzem. Jęknął. Jego dłonie zacisnęły się na palcach dziewczyny. Cofnął się. Ona także.

Z powrotem przysiedli na piętach.

— Och, Di — westchnęła. — Będę bardzo samotna, gdy odejdziesz.

— Nie odejdę — odparł. — Nigdzie. Nigdy.

***

Lecz oczywiście odszedł do Południowego Portu Havnor. Odjechał jednym z wozów ojca, prowadzonym przez wozaka, siedząc u boku mistrza Szaleją. Zwykli ludzie czynili to, co kazali czarnoksiężnicy, a wybór na ucznia to ogromny zaszczyt. Szalej, który zdobył laskę na Roke, przywykł, że chłopcy zjawiają się u niego, błagając, by poddał ich próbie i jeśli mają dar, zaczai nauczać. Ciekawił go ten chłopak. Pod maską wesołości i dobrego wychowania ukrywał wahanie bądź wątpliwości. To ojciec, nie syn uznał, że chłopak ma talent. Niezwykłe, choć może mniej niezwykłe wśród bogaczy niż pośród zwykłych ludzi. Tak czy inaczej zapłacono mu hojnie, złotem i kością. Gdyby chłopak rzeczywiście miał talent magiczny, Szalej go wyszkoli, jeśli zaś, jak podejrzewał czarnoksiężnik, to tylko dziecięce zdolności, odeśle go do domu wraz z resztą zapłaty. Szalej był uczciwym, solidnym, wypranym z poczucia humoru, zamkniętym w sobie czarnoksiężnikiem. Nie interesowały go uczucia ani ideały. Miał dar odszukiwania imion.