Выбрать главу

Diament był jak ogłuszony. Wiedział, że sztuka przywołań to chyba najbardziej tajemnicza i niebezpieczna ze wszystkich sztuk magicznych.

— Może się mylę — ciągnął Szalej sucho, beznamiętnie. — Może masz talent do wzorów albo zwykły dar odmiany i transformacji. Nie jestem pewien.

— Ale ty… ja naprawdę…?

— O tak. Nie popisałeś się bystrością, młodzieńcze. Już dawno powinieneś był odkryć w sobie zdolności.

Słowa te zabrzmiały szorstko. Diament aż się najeżył.

— Sądziłem, że mam dar do muzyki. Szalej lekceważąco machnął ręką.

— Mówię o prawdziwej sztuce. I powiem szczerze, radzę, byś napisał do rodziców, ja zresztą też do nich napiszę, i poinformował ich o swej decyzji wyjazdu do szkoły na Roke, jeśli tak właśnie zdecydujesz, bądź też do Wielkiego Portu, jeżeli mag Spokojny zechce cię przyjąć, a myślę, że zechce, jeśli mu cię polecę. Lepiej jednak, byś nie odwiedzał domu. Więzy rodzinne, przyjaciele i tak dalej. Dokładnie od tego wszystkiego musisz się uwolnić. Teraz i na zawsze.

— Czyż czarnoksiężnicy nie mają rodzin?

Szalej z radością dostrzegł w chłopcu iskrę buntu.

— Są rodziną dla siebie nawzajem — rzekł.

— Ani przyjaciół?

— Mogą mieć przyjaciół. Czyż twierdziłem kiedyś, że to łatwe życie? — Nastała cisza. Szalej spojrzał wprost na Diamenta. — Była dziewczyna, prawda?

Diament przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, potem spuścił wzrok. Milczał.

— Powiedział mi twój ojciec. Córka czarownicy, towarzyszka dziecięcych zabaw. Ojciec twierdził, że uczyłeś ją zaklęć.

— To ona mnie uczyła. Czarnoksiężnik skinął głową.

— Wśród dzieci to całkiem zrozumiałe. A teraz zupełnie niemożliwe. Rozumiesz?

— Nie — odrzekł Diament.

— Usiądź — polecił Szalej. Diament zajął miejsce na twardym krześle z wysokim oparciem. — Mogę cię tu chronić. I czyniłem tak. Rzecz jasna na Roke będziesz zupełnie bezpieczny. Tamtejsze mury… Jeśli jednak wrócisz do domu, musisz chcieć chronić samego siebie. To dla młodego człowieka trudne, bardzo trudne. Próba woli, która jeszcze nie okrzepła, umysłu, który jeszcze nie dostrzegł, do jakiego zmierza celu. Ze szczerego serca radzę, nie podejmuj tego ryzyka. Napisz do rodziców i udaj się do Wielkiego Portu bądź na Roke. Połowa rocznej opłaty, którą ci zwrócę, wystarczy do pokrycia pierwszych wydatków.

Diament siedział sztywno, nieruchomo. Ostatnio stał się rosły i krzepki jak ojciec, wyglądał już jak mężczyzna.

— Co masz na myśli, mistrzu, mówiąc, że mnie tu chroniłeś?

— Tak jak chronię samego siebie — odparł czarnoksiężnik. Po chwili rzekł z irytacją: — Taki jest układ, chłopcze. Wyrzekamy się pewnej mocy, by uzyskać inną, większą. Odrzucamy niskie cielesne żądze. Z pewnością wiesz, że każdy prawdziwy mag żyje w celibacie…

Zapadła długa cisza.

— A zatem dopilnowałeś, bym… bym…

— Oczywiście. To mój obowiązek jako twojego nauczyciela. Diament skinął głową.

— Dziękuję — rzekł, po czym wstał. — Przepraszam, mistrzu. Muszę pomyśleć.

— Dokąd idziesz?

— Do portu.

— Lepiej zostań tutaj.

— Tu nie mogę myśleć.

W tym momencie Szalej powinien był się zorientować, z czym ma do czynienia, ale tak czy inaczej nie mógłby chłopcu nic nakazać, bo już powiedział, że nie będzie dłużej jego mistrzem.

— Masz prawdziwy dar, Essiri — powiedział używając imienia, które sam nadał chłopcu u źródeł Amii. W Dawnej Mowie słowo to oznaczało wierzbę. — Nie do końca go rozumiem. Myślę, że ty w ogóle go nie pojmujesz. Uważaj! Złe wykorzystanie daru, jego odrzucenie, może spowodować ogromną stratę, wielkie zło.

Diament skinął głową — cierpiący, zgodny, potulny, niewzruszony.

— Idź — rzekł czarnoksiężnik i chłopak poszedł.

Później mag zrozumiał, że nie powinien był pozwalać chłopcu na wyjście z domu. Nie docenił siły woli Diamenta, mocy zaklęć, które rzuciła na niego dziewczyna. Ich rozmowa miała miejsce rankiem. Szalej wrócił do starożytnej księgi magicznych sztuczek, nad którą pracował. W porze kolacji przypomniał sobie o uczniu i dopiero gdy zjadł ją samotnie, przyznał, że Diament uciekł.

Szalej nie znosił niższych form magii. Nie rzucił zaklęcia odnajdującego, co uczyniłby każdy czarownik. Nie wezwał też Diamenta. Był zły i może poczuł się urażony. Ciepło myślał o chłopcu, zaproponował, że poleci go Mistrzowi Przywołań, a jednak, podczas pierwszej próby, Diament się złamał.

— Jak szkiełko — mruknął czarnoksiężnik. Przynajmniej słabość ta dowiodła, że nie jest groźny. Niektórym ludziom nie powinno się pozwalać krążyć na swobodzie, jednak w tym młodzieńcu nie było nic złego, ani krzty niebezpieczeństwa czy ambicji. — Kompletnie bez kręgosłupa — powiedział Szalej w pogrążonym w ciszy domu. — Niech sobie wraca pokornie do domu, do matki.

Złościło go jednak, że Diament tak bardzo go zawiódł. Że odszedł bez słowa przeprosin bądź podziękowania.

Też mi dobre wychowanie, pomyślał.

***

Córka czarownicy zdmuchnęła lampę i położyła się do łóżka. Nagle usłyszała krzyk sowy, odległe melodyjne hu-hu-hu-hu, które sprawiało, że ludzie nazywali te ptaki roześmianymi sówkami, i dźwięk ten wzbudził żal w jej sercu. To był ich sygnał, gdy letnimi nocami wymykali się z domów w gąszcz łozin na brzegu Amii. Nie chciała o nim myśleć, nie nocą. Zimą co noc posyłała do niego swoje myśli. Nauczyła się zaklęcia matki, wiedziała, że działało. Posyłała mu swój dotyk, głos wymawiający raz po raz jego imię. Zawsze jednak natykała się na mur powietrza i milczenia. Niczego nie dotykała. Nie słyszał jej.

Za dnia kilka razy odnosiła wrażenie, że jego myśli krążą gdzieś blisko. Gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Nocą jednak dręczyła ją samotność, poczucie odrzucenia. Wiele miesięcy temu przestała próbować do Diamenta dotrzeć, wciąż jednak jej serce ściskało się z bólu.

— Hu-hu-hu — zahukała sowa pod oknem, a potem rzekła: — Czarna Różo!

Zdumiona dziewczyna wyskoczyła z łóżka i otworzyła okiennicę.

— Wyjdź na dwór — szepnął Diament, mroczna sylwetka w blasku gwiazd.

— Matki nie ma. Wejdź do środka. Spotkała go na progu.

Długi czas obejmowali się mocno, w milczeniu. Diament miał wrażenie, jakby trzymał w ramionach swą przyszłość, całe swoje życie.

W końcu dziewczyna poruszyła się i ucałowała go w policzek.

— Tęskniłam — szepnęła. — Tak bardzo za tobą tęskniłam. Jak długo możesz zostać?

— Jak długo zechcę.

Nie wypuszczając jego dłoni, poprowadziła Diamenta do środka. Zawsze niechętnie wchodził do domu czarownicy, w chaos ostrych zapachów, tajemnic, czarów i kobiecości, jakże odmienny od wygodnej domowej siedziby czy surowych pokojów czarnoksiężnika. Stojąc na środku, głową niemal sięgał pęków ziół wiszących u powały. Drżał niczym koń. Był napięty i znużony — w ciągu szesnastu godzin pokonał odległość czterdziestu mil, nie zatrzymując się nawet, by coś zjeść.