— Gdzie twoja matka? — spytał szeptem.
— Nie wróci przed rankiem. Czuwa przy starej Paproci, która dziś umarła. Skąd się tu wziąłeś?
— Przyszedłem.
— Czarnoksiężnik cię wypuścił?
— Uciekłem.
— Uciekłeś? Dlaczego?
— Żeby cię nie stracić.
Spojrzał na nią, na ową żywą ciemną twarz pod obłokiem splątanych włosów. Róża miała na sobie jedynie koszulę i dostrzegł pod nią delikatne wzgórki miękkich piersi. Ponownie przyciągnął ją do siebie. Choć objęła go, wkrótce cofnęła się i zmarszczyła brwi.
— Żeby mnie nie stracić? — powtórzyła. — Nie przejmowałeś się tym całą zimę. Czemu teraz wróciłeś?
— Chciał, żebym popłynął na Roke.
— Na Roke? — spojrzała na niego ze zdumieniem — Na Roke, Di? Zatem naprawdę masz talent? Możesz zostać czarownikiem?
Czyżby trzymała stronę Szaleją?
— Czarownicy są dla niego niczym. Uważa, że mogę zostać czarnoksiężnikiem. Zajmować się magią, nie zwykłymi czarami.
— Rozumiem — mruknęła po chwili Róża. — Ale w takim razie czemu uciekłeś?
Nie trzymali się już za ręce.
— Nie wiesz? — Irytowało go, że Róża nic nie pojmuje, bo on sam też wcześniej niczego nie dostrzegał. — Czarnoksiężnik nie może zadawać się z kobietami. Z czarownicami. Mieć z nimi cokolwiek wspólnego.
— Wiem przecież. To ich niegodne.
— Nie tylko.
— Ależ tak. Założę się, że musiałeś zapomnieć wszystkie zaklęcia, których cię nauczyłam. Prawda?
— To nie to samo.
— Nie. To nie Wielka Sztuka. Prawdziwa Mowa. Czarnoksiężnik nie może kalać sobie ust zwykłymi słowami. “Słabe jak kobiece czary, złośliwe jak kobiece czary". Myślisz, że nie wiem, co mówią ludzie? Czemu zatem wróciłeś?
— Żeby cię zobaczyć.
— Po co?
— A jak sądzisz?
— Nigdy nie posyłałeś do mnie swoich myśli, nie pozwalałeś mi dotrzeć do siebie. Stale cię nie było. Miałam czekać, póki nie znudzi cię zabawa w maga? Znudziło mnie czekanie. — Jej ledwie słyszalny głos zabrzmiał dziwnie ochryple.
— Z kimś się spotykasz — rzekł Diament z niedowierzaniem. Jak mogła tak go zdradzić? — Kto to?
— Nie twoja sprawa! Odchodzisz, odwracasz się do mnie plecami. Czarnoksiężnicy nie zadają się z takimi jak ja, jak moja matka. Nie obchodzi ich, co robimy. Cóż, mnie także nie obchodzi, co robisz. Idź stąd.
Diament, głodny, zrozpaczony, niezrozumiany, wyciągnął ręce, pragnąc znów ją przytulić, sprawić, by ich ciała zrozumiały się jak kiedyś, powtórzyć ów pierwszy mocny uścisk, w którym zawarły się wszystkie lata ich życia. Nagle odkrył, że stoi krok dalej, mrugając oślepionymi oczami. W uszach mu dzwoniło, ręce piekły boleśnie. W oczach Róży płonęła błyskawica, z zaciśniętych dłoni strzelały iskry.
— Nigdy więcej tego nie rób — szepnęła.
— Nie ma obaw — odparł Diament. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Łodyżka suszonej szałwi wplątała mu się we włosy i uniósł ją ze sobą.
Tę noc spędził w starej kryjówce wśród łozin. Miał nadzieję, że może zjawi się Róża, ale nie przyszła. Wkrótce pokonało go zmęczenie i zasnął. Ocknął się o pierwszym chłodnym brzasku. Usiadł na ziemi i zaczął rozmyślać. Przyjrzał się swemu życiu w owym zimnym świetle. Wyglądało inaczej, niż dotąd sądził. Podszedł do strumienia, w którym nadano mu imię. Napił się wody, umył twarz i ręce, poprawił ubranie i ruszył przez miasto do pięknego domu przy głównej ulicy, domu ojca.
Po pierwszych uściskach i okrzykach radości służący i matka posadzili go za stołem. Po śniadaniu, z brzuchem pełnym ciepłej strawy i lodowatą odwagą w sercu stanął przed ojcem, który wyszedł wcześnie rano, by wyprawić wozaków do Wielkiego Portu, i dopiero teraz wrócił.
Objęli się.
— I cóż, synu? Mości Szalej pozwolił ci nas odwiedzić?
— Nie, ojcze. Odszedłem.
Złoty zastygł w bezruchu. Po chwili przysunął sobie talerz i usiadł.
— Odszedłeś — powtórzył.
— Tak, ojcze. Uznałem, że nie chcę być czarnoksiężnikiem.
— Hmm — mruknął Złoty, przełykając kolejny kęs. — Odszedłeś z własnej woli? Za zgodą mistrza?
— Z własnej woli. Bez jego zgody.
Złoty powoli żuł kawałek mięsa, wbijając wzrok w blat. Diament widywał już podobną minę u ojca — raz, gdy leśnik doniósł o groźnej chorobie atakującej kasztanowe gaje, i drugi, gdy kupiec odkrył, że handlarz mułów go oszukał.
— Chciał, abym popłynął do szkoły na Roke i wstąpił na naukę do Mistrza Przywołań. Zamierzał mnie tam wysłać. Postanowiłem, że nie chcę.
Po dłuższej chwili, wciąż nie podnosząc wzroku, ojciec spytał:
— Czemu?
— Nie tego pragnę w życiu.
I znów milczeli. Złoty zerknął na żonę, która stała przy oknie, wsłuchana w każde słowo. Potem przeniósł wzrok na syna. Powoli gniew, zawód i zmieszanie na jego twarzy ustąpiły czemuś znacznie prostszemu, błogiemu zadowoleniu. Zdawało się, że lada moment mrugnie porozumiewawczo.
— Rozumiem — rzekł. — Czego zatem pragniesz? Cisza.
— Tego — odparł Diament spokojnie, nie patrząc na rodziców.
— Ha! — wykrzyknął Złoty. — Nie ukrywam, że cieszę się, synu. — Jednym kęsem pochłonął pasztecik. — Nauka magii, wyjazd na Roke, to wszystko od początku nie wydawało mi się rzeczywiste. Kiedy wyjechałeś, nie wiedziałem, po co wciąż prowadzę interesy. Twój powrót nadaje temu sens, prawdziwy sens. Ale powiedz, tak po prostu uciekłeś? Czy czarnoksiężnik wie, dokąd odszedłeś?
— Nie. Napiszę do niego — odrzekł Diament swym nowym spokojnym głosem.
— Nie będzie zły? Powiadają, że czarnoksiężnicy bywają skorzy do gniewu. Pyszni.
— Będzie, ale niczego nie zrobi.
I rzeczywiście. W istocie, ku zdumieniu Złotego, mistrz Szalej skrupulatnie odesłał dwie piąte otrzymanej opłaty. Do przesyłki dostarczonej przez jednego z wozaków, powracającego z Południowego Portu po dostarczeniu ładunku żerdzi, dołączony był liścik do Diamenta, zawierający jedno zdanie: “Prawdziwa sztuka wymaga oddania całym sercem". Na zewnątrz czarnoksiężnik nakreślił hardycką runę oznaczającą wierzbę. List podpisał własną runą o dwóch znaczeniach: Szalej i cierpienie.
Diament siedział w swym słonecznym pokoju, na własnym wygodnym łóżku, słuchając śpiewu krzątającej się po domu matki. Trzymał w dłoni list czarnoksiężnika, raz po raz odczytując jego treść i obie runy. Leniwe odrętwienie, które ogarnęło go owego poranka wśród łozin, sprawiło, że z łatwością zaakceptował słowa nauczyciela. Koniec z magią. Nigdy więcej. Od początku nie oddał jej swego serca. Była dla niego zwykłą dziecięcą zabawą. Nawet poznane w domu czarnoksiężnika imiona w Prawdziwej Mowie, choć dostrzegał ukryte w nich piękno i moc, mógł wymazać ze swego umysłu, odrzucić, zapomnieć. To nie był jego język.
Własnym językiem mógł przemawiać tylko do niej. Ale ją utracił, pozwolił jej odejść. Podzielone serce nie zna prawdziwej mowy. Od tej pory będzie mógł przemawiać tylko językiem obowiązków, zysków i strat, przychodów i wydatków.
Poza tym nic nie istniało. Tylko iluzje, dziecięce zaklęcia, kamyki zmieniające się w motyle, drewniane ptaki wzlatujące przez chwilę na silnych żywych skrzydłach. Tak naprawdę nigdy nie miał wyboru. Dla niego istniała tylko jedna droga.