— Nie ćwiczyłem od dnia wyjazdu, Czarna Różo, ale ciągle myślałem o muzyce. O tobie też…
Wyciągnęła do niego ręce. Uklękli naprzeciw siebie, wierzbowe liście muskały im włosy.
I zaczęli się całować, z początku nieśmiało.
W latach po odejściu Diamenta Złoty zarabiał lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Wszystkie umowy przynosiły zyski, zupełnie jakby szczęście na dobre zamieszkało pod jego dachem. Stał się niewiarygodnie bogaty. Lecz nie wybaczył synowi. Byłoby to szczęśliwe zakończenie, ale on nie dopuszczał do siebie podobnej myśli. Jak Diament mógł odejść bez słowa, w rocznicę nadania imienia, uciec z córką czarownicy, porzucając uczciwą pracę i zostać wędrownym grajkiem, który brzdąka na harfie, śpiewa i wyszczerza zęby dla paru groszy? Na samą myśl Złoty czuł wstyd, ból i gniew. Nie był szczęśliwy.
Tuly przez długi czas także była nieszczęśliwa, bo mogła widywać syna, tylko okłamując męża, co przychodziło jej z trudem. Płakała na myśl o tym, że Diament głoduje gdzieś, sypia na gołej ziemi. Zimne jesienne noce ją przerażały. Z czasem jednak coraz częściej słyszała, co ludzie mówili o jej synu — Diament o słodkim głosie, śpiewak z zachodniego Havnoru; Diament, który grał i śpiewał przed obliczem wielkich władców w Wieży Miecza — i słowa te ogrzały jej serce. A kiedyś, gdy Złoty wybrał się do Południowego Portu, Tuly i Splot wynajęły wózek z osłem i pojechały do Wschodniego Wzgórza, by posłuchać Diamenta śpiewającego “Pieśń o Utraconej Królowej". Róża siedziała obok nich, a mała Tuly bawiła się na kolanach babci. I choć nie było to szczęśliwe zakończenie, czuły wielką radość, a czegóż więcej można pragnąć w życiu?
KOŚCI ZIEMI
Znów padał deszcz i czarodziej z Re Albi czuł ogromną pokusę, by rzucić zaklęcie pogody, małe niewinne zaklęcie, które odegna chmury na drugą stronę gór. Bolały go wszystkie kości, pragnęły słońca, ciepła. Oczywiście mógł rzucić zaklęcie na ból, to jednak nie na długo by wystarczyło. Nie istniał lek, który mógłby mu ulżyć. Stare kości potrzebują słońca. Czarodziej stał bez ruchu w drzwiach swego domu pomiędzy ciemną izbą a deszczowym światem, powstrzymując się przed rzuceniem zaklęcia, zły na siebie, że się powstrzymuje i że musi się powstrzymywać.
Nigdy nie przeklinał — ludzie obdarzeni mocą nie klną, to niebezpieczne — odchrząknął jednak nisko, groźnie jak niedźwiedź. Chwilę później z górnych zboczy góry Gont dobiegł huk grzmotu, odbijając się echem z północy na południe i zamierając w zasnutym chmurami lesie.
Grzmot to dobry znak, pomyślał Wodorost. Wkrótce przestanie padać. Naciągnął kaptur i wyszedł na deszcz, by nakarmić kury.
Przeszukał dokładnie kurnik i znalazł trzy jajka. Czerwona Bucca siedziała w gnieździe; niedługo miały wykluć się kurczęta. Męczyły ją wszy, była nastroszona i wściekła. Wodorost wypowiedział kilka słów odganiających wszy. Przypomniał sobie, by oczyścić gniazdo, gdy tylko wylęgną się pisklaki, i wyszedł na podwórze. Brązowa i Szara Bucca, Nogawica, Jasna i Król przycupnęły pod osłoną dachu, wyrzekając cicho na deszcz.
Do południa ustanie, powiedział im czarodziej. Sypnął kurom ziarna i powędrował wolno do domu, niosąc w dłoni trzy ciepłe jajka. Jako dziecko uwielbiał chodzić po błocie. Pamiętał cudowne uczucie, gdy zimna maź przelewała mu się między palcami stóp. Wciąż lubił chodzić na bosaka, ale błoto już go nie cieszyło, było lepkie i nieprzyjemne. Nie znosił też schylać się, by oczyścić stopy przed wejściem do domu. Na starym klepisku nie miało to znaczenia, teraz jednak w jego domu była drewniana podłoga niczym u władcy, kupca bądź arcymaga, ponoć miała nie dopuszczać zimna i wilgoci do jego kości. Nie był to jego pomysł. Milczek przybył zeszłej wiosny z Portu Gont, by ułożyć podłogę w starym domu. Najpierw jednak posprzeczali się na ten temat, choć Wodorost powinien był już się nauczyć, że nie warto sprzeczać się z Milczkiem.
— Przez siedemdziesiąt pięć lat chodziłem po ziemi — oznajmił. — Jeszcze kilka mi nie zaszkodzi.
Milczek rzecz jasna nie odpowiedział, pozwalając, by czarodziej usłyszał własne słowa i w pełni dostrzegł ich głupotę.
— Klepisko łatwiej utrzymać w porządku — dodał Wodorost, wiedząc już, że przegrał. Istotnie, dobrze ubitą glinianą podłogę wystarczyło od czasu do czasu zamieść i zrosić wodą, żeby związać kurz, jednakże słowa te i tak zabrzmiały niemądrze. — Kto ułoży deski? — spytał ciekawie.
Milczek skinął głową, co oznaczało, że zrobi to sam.
Chłopak był pierwszorzędnym rzemieślnikiem — cieślą, stolarzem, kamieniarzem, dacharzem. Zademonstrował wszystkie swe umiejętności, gdy mieszkał tu jako uczeń Wodorosta, nim stracił wprawę wśród bogaczy z Portu Gont. Zaprzężonym w woły wozem należącym do Staruszki przywiózł deski z tartaku Szóstki w Re Albi. Następnego dnia ułożył podłogę. Stary czarodziej w tym czasie zbierał zioła nad Jeziorem Moczarnym. Kiedy wrócił do domu, zobaczył podłogę lśniącą niczym ciemne jezioro.
— Będę musiał za każdym razem myć nogi — wymamrotał i ostrożnie wszedł do środka. Drewno było tak gładkie, że wydawało się niemal miękkie. — Jest jak jedwab. Nie zrobiłbyś tego w jeden dzień bez kilku zaklęć. Wiejska chata z podłogą godną pałacu. To dopiero będzie widok, gdy zimą rozpalę ogień. A może mam sobie sprawić dywan z czesanej wełny i złotej przędzy?
Milczek uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z siebie.
Zjawił się na progu Wodorosta kilka lat wcześniej. Nie, minęło już dwadzieścia lat, może nawet dwadzieścia pięć, kawał czasu. Był wtedy naprawdę chłopcem, długonogim niedorostkiem o niesfornej czuprynie i łagodnej twarzy. Stanowcze usta, jasne oczy.
— Czego chcesz? — spytał czarodziej, doskonale wiedząc, czego chce przybysz, czego wszyscy pragną. Odwrócił wzrok od owych jasnych oczu. Był dobrym nauczycielem, najlepszym na Goncie, o tak, ale nauczanie go zmęczyło, nie miał ochoty, by znów ktoś plątał mu się pod nogami. Wyczuwał niebezpieczeństwo.
— Uczyć się — szepnął chłopak.
— Popłyń na Roke — polecił mag. Chłopak miał na sobie buty i porządny skórzany kubrak; stać go było, by opłacić przeprawę do Szkoły. W ostateczności mógł na nią zapracować.
— Już tam byłem.
Wodorost zmierzył chłopaka uważnym spojrzeniem. Nie dostrzegł płaszcza ani laski.
— Nie udało się? Odesłali cię? Uciekłeś?
Chłopak za każdym razem kręcił głową. Zamknął oczy, zacisnął wargi. Wyraźnie cierpiał. Potem odetchnął głęboko i spojrzał czarodziejowi wprost w oczy.
— Moja moc pochodzi stąd, z Gontu — oznajmił głosem niewiele donośniejszym niż szept. — Mój mistrz to Enhemon.
Mag, którego prawdziwe imię brzmiało Enhemon, zamarł w bezruchu. Patrzył na chłopaka, zmuszając go do odwrócenia wzroku.
W milczeniu zaczął szukać jego imienia i ujrzał dwie rzeczy: świerkową szyszkę i runę Zamkniętych Ust. Szukając głębiej, usłyszał w umyśle słowo, nie wymówił go jednak.
— Zmęczyło mnie nauczanie i mówienie — rzekł. — Łaknę milczenia. Czy to ci wystarczy?
Chłopak przytaknął.
— Dla mnie zatem będziesz Milczkiem — powiedział mag. — Możesz spać w kącie pod zachodnim oknem. W drewutni znajdziesz stary siennik, przewietrz go i wytrzep, nie sprowadź z nim myszy.
To rzekłszy, odszedł w stronę Overfell, zły na chłopaka za to, że przyszedł do niego, i na siebie za to, że się zgodził. Nie była to jednak złość, która sprawiała, by serce zabiło mu mocniej. Szybko kroczył naprzód — wówczas jeszcze mógł chodzić szybko — czując, jak morski wiatr napiera na niego z lewej strony, a poranne promienie słońca migoczą na falach, za granicą cienia rzucanego przez olbrzymią górę. Wspomniał magów z Roke, mistrzów magicznych sztuk, powierników tajemnic i mocy.