Deszcz przestał padać, lecz mgła nadal spowijała szczyt góry, a strzępy chmur unosiły się między drzewami na zboczu. Wodorost nie był niestrudzonym piechurem jak Milczek, który gdyby tylko mógł, całe życie by spędził na wędrówkach po lasach góry Gont. Urodził się jednak w Re Albi i znał tutejsze drogi i ścieżki niczym własną kieszeń. Ruszył na skróty obok studni Rissi i przed południem znalazł się na pastwisku Semere, płaskiej hali. Milę dalej w dole dostrzegł oświetlone promieniami słońca budynki przycupnięte w objęciach wzgórza. Po jego drugiej strome stadko owiec wędrowało powoli niczym cień białej chmury. Port Gont i jego zatoka kryły się za pasmem stromych kanciastych wzgórz stojących za miastem.
Wodorost jakiś czas chodził tu i tam po pastwisku. W końcu znalazł coś, co uznał za Czarny Staw. Było to małe bajorko, zamulone i zarośnięte szuwarami. Wiodła do niego niewyraźna, grząska ścieżka, na której dostrzegł tylko ślady kozich racic. Woda była ciemna, choć na niebie lśniło jasne słońce, a staw leżał daleko ponad torfowiskami. Wodorost podążył tropem kóz. Westchnął gniewnie, gdy się poślizgnął i musiał szarpnąć się gwałtownie, by nie upaść. Na skraju wody zastygł bez ruchu. Pochylił się, żeby rozetrzeć kostkę u nogi. Nasłuchiwał.
Wokół panowała absolutna cisza.
Nie słyszał wiatru, ptasich głosów, odległych ryków, muczenia, krzyków ludzkich. Zupełnie jakby cała wyspa umilkła. Nie bzyczała ani jedna mucha.
Spojrzał w ciemną wodę. Nie odbijała niczego.
Z wahaniem ruszył naprzód, bosy, z nogami odsłoniętymi po uda. Godzinę wcześniej, gdy zaświeciło słońce, złożył płaszcz i schował do torby. Rozgarniał szuwary. Miękkie błoto pełne splątanych korzeni przytrzymywało mu stopy. Wędrował powoli, nie czyniąc żadnego hałasu. Kręgi na wodzie wzbudzone jego krokami były małe, niewyraźne. Długo szedł przez płyciznę. Wreszcie jego ostrożna stopa nie wyczuła dna. Przystanął.
Woda zadrżała. Najpierw poczuł to na udach: falowanie, niczym łaskotanie zwierzęcego futra; potem ujrzał: powierzchnia stawu się poruszyła. Nie były to kręgi, które sam wzbudził — zdążyły już zniknąć — lecz zmarszczki, najpierw słabe, potem wyraźniejsze. Dreszcz i znowu, jeszcze raz, jeszcze.
— Gdzie? — szepnął, a potem wymówił to słowo głośno w języku, który rozumieją wszystkie rzeczy niemające własnej mowy.
Cisza. Nagle z czarnej rozedrganej wody wyskoczyła białoszara ryba długości jego dłoni. W skoku zawołała cicho, ale wyraźnie, w tej samej mowie:
— Iaved!
Stary czarnoksiężnik stał bez ruchu. Przywołał w pamięci wszystkie znane sobie imiona z Gontu. Po chwili ujrzał w myślach miejsce zwane Iaved. Właśnie tam rozchodziły się pasma skalne niedaleko Portu Gont. Było jak zawias, spinający oba przylądki górujące nad miastem. Tutaj zaczynał się uskok. Trzęsienie ziemi w tym miejscu mogło zniszczyć miasto, wywołać lawiny i wielkie fale, zatrzasnąć okalające zatokę urwiska niczym dwie klaszczące dłonie. Wodorost zadrżał. Wstrząsnął nim dreszcz niczym wodą w stawie.
Odwrócił się i pospiesznie, nieostrożnie ruszył do brzegu, nie dbając, gdzie stawia stopy i czy zakłóci ciszę pluskaniem, głośnym oddechem. Jak najszybciej przebył wiodącą przez sitowie ścieżkę. W końcu znalazł się na suchym lądzie. Pod stopami czuł szorstką trawę, w uszach dźwięczało mu brzęczenie komarów i świerszczy. Wówczas usiadł ciężko na ziemi, bo trzęsły mu się nogi.
— Nic z tego — rzekł do siebie po hardycku i dodał: — Nie dam rady. Nie dam rady zrobić tego sam.
Był tak zdenerwowany, że gdy postanowił wreszcie wezwać Milczka, nie potrafił przypomnieć sobie początku zaklęcia, które znał od sześćdziesięciu lat. Kiedy wydało mu się, że już je ma, zaczął wygłaszać zaklęcie przywołania, które — nim jeszcze uświadomił sobie, co robi — natychmiast poczęło działać. Musiał przerwać i ostrożnie cofnąć słowo po słowie.
Garścią trawy wytarł stopy i nogi pokryte śliskim mułem. Błoto nie wyschło jeszcze; rozmazał je tylko po skórze.
— Nienawidzę błota — szepnął. Zacisnął szczęki i zaniechał prób oczyszczenia nóg. — Ziemia, ziemia — rzekł łagodnie, klepiąc grunt, na którym siedział. Potem zaś bardzo ostrożnie i powoli wygłosił zaklęcie wezwania.
Czarnoksiężnik Ogion zatrzymał się na ruchliwej ulicy wiodącej do tłocznej przystani Portu Gont. Towarzyszący mu kapitan statku przeszedł z rozpędu jeszcze kilka kroków. Gdy się obrócił, ujrzał, jak Ogion przemawia w powietrze.
— Oczywiście, że przybędę, mistrzu — powiedział mag, a potem, po chwili: — Jak szybko?
Po kolejnej długiej chwili rzekł w przestrzeń coś w języku, którego kapitan nie rozumiał, i uczynił gest spowijający na moment jego ciało w mrok.
— Kapitanie — oznajmił — przykro mi, lecz zaczarowanie twoich żagli musi poczekać. Nadchodzi trzęsienie ziemi. Muszę ostrzec miasto. Zechcesz powiadomić wszystkich w porcie? Niech każdy statek wypłynie na otwarte morze, poza Zbrojne Urwiska.
Odwrócił się i pobiegł ulicą — wysoki, silny mężczyzna o rozczochranych siwiejących włosach. Pędził rączo jak jeleń.
Port Gont leży w sercu długiej wąskiej zatoki między stromymi skałami. Z morza wpływa się do niej pomiędzy dwoma wielkimi przylądkami, Bramami Portu, Zbrojnymi Urwiskami, które dzieli odległość zaledwie stu stóp. Przylądki bronią Portu Gont przed piratami, lecz tworzą też niebezpieczeństwo. Długa zatoka to przedłużenie uskoku w ziemi, a szczęki, które raz się rozwarły, znów mogą się zamknąć.
Ogion uczynił już wszystko, żeby ostrzec miasto, i dopilnował, by strażnicy miejscy i portowi doglądali ruchu, nie pozwalając, aby nieliczne wiodące z miasta drogi zablokowała paniczna ucieczka zdesperowanych ludzi. Teraz zamknął się w komnacie wieży sygnałowej, przekręcił klucz, bo wszyscy jednocześnie domagali się jego uwagi, i wysłał swą postać nad Czarny Staw, za pastwisko Semere, wysoko na zbocze góry.
Jego stary mistrz siedział na trawie obok stawu. Jadł jabłko. Na zaschniętym błocie pokrywającym ziemię wokół jego nóg bieliły się skorupki jajka. Gdy uniósł głowę i ujrzał postać Ogiona, uśmiechnął się szeroko, słodko. Wyglądał bardzo staro. Nigdy nie wydawał się taki stary. Ogion nie widział go od ponad roku, był zbyt zajęty; zawsze miał dużo pracy w porcie, musiał załatwić mnóstwo spraw władców i zwykłych ludzi. Brakło mu czasu, by przechadzać się po lesie na zboczu góry i posiedzieć z Enhemonem w małym domku w Re Albi, słuchając i milcząc. Enhemon był stary — zbliżał się do osiemdziesiątki — i przerażony. Uśmiechnął się radośnie na widok Ogiona, jednak w uśmiechu tym krył się lęk.
— Chyba wiem, co musimy zrobić — oznajmił bez żadnych wstępów. — Spróbujemy podtrzymać uskok, ty u Bram, a ja po drugiej stronie, w Górze. Będziemy pracować razem; może nam się uda. Czuję, jak napięcie narasta, a ty?
Ogion potrząsnął głową. Pozwolił swej postaci usiąść na trawie obok Enhemona. Pod zjawą nie ugięło się nawet źdźbło trawy.
— Zdołałem tylko wywołać panikę w mieście — rzekł — i wyprawić statki z zatoki. Co czujesz? Jak to wyczuwasz?
Były to pytania techniczne jednego maga do drugiego. Enhemon zawahał się lekko.
— To Ard. Nauczyłem się… — powiedział i znów umilkł. Nigdy nie opowiadał Ogionowi o swym pierwszym mistrzu, czarodzieju nieznanym nawet na Goncie, okrytym niesławą. Z postacią Arda wiązała się jakaś tajemnica, może hańba. Choć gadatliwy jak na czarodzieja, w pewnych sprawach Enhemon milczał jak głaz. Ogion, który szanował milczenie nauczyciela, nigdy nie pytał go o mistrza.