Выбрать главу

— To nie jest magia z Roke — oznajmił starzec. Jego głos brzmiał sucho, nieco sztucznie. — Nie narusza jednak równowagi. To nic śliskiego. — Słowem tym zawsze określał wszelkie złe czyny, zaklęcia rzucane dla zysku, klątwy, czarną magię: śliskie sprawy. Po pewnym czasie, wyraźnie szukając odpowiednich słów, dodał: — Ziemia, skały. To brudna magia. Stara, bardzo stara. Równie stara jak wyspa Gont.

— Stare Moce — mruknął Ogion. Enhemon przytaknął.

— Czy zdoła zapanować nad ziemią?

— Raczej się z nią dogadać. — Enhemon zagrzebał w piasku ogryzek jabłka i większe fragmenty skorupek. Starannie uklepał ziemię. — Oczywiście znam słowa, ale będę musiał na bieżąco uczyć się, co robić. W tym kłopot z wielkimi zaklęciami, co? Uczysz się, co masz robić, kiedy już to robisz. Nie da się poćwiczyć. O, proszę, czujesz?

Ogion pokręcił głową.

— Napięcie. — Enhemon spoglądał gdzieś w głąb siebie. Mimowolnie poklepywał ziemię niczym pasterz uspokajający spłoszoną krowę. — Już niedługo. Czy zdołasz utrzymać Bramy otwarte?

— Powiedz mi, co zrobić.

Ale Enhemon potrząsnął tylko głową.

— Nie, nie mamy czasu. To nie dla ciebie.

Sprawiał wrażenie zdenerwowanego tym, co wyczuwał w ziemi i w powietrzu. Poprzez niego Ogion poczuł narastające, nieznośne napięcie. Po chwili jednak starzec odprężył się nieco, a nawet uśmiechnął.

— Bardzo stare sprawy. Żałuję, że tak mało się nad nimi zastanawiałem, że ci ich nie przekazałem, ale wydawały się takie prymitywne, brutalne… Nie powiedziała, gdzie się tego nauczyła. Oczywiście tutaj… Istnieją przecież różne rodzaje wiedzy.

— Ona?

— Ard. Mój mistrz. — Enhemon uniósł twarz nieodgadnioną jak maska. Czyżby w jego wzroku kryła się przebiegłość? — Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, chyba nigdy o tym nie wspominałem. W sumie co za różnica? Żaden z nas, czarodziejów, i tak nie ma płci. Liczy się tylko, w czyim domu zamieszkamy. Możliwe, że zapomnieliśmy o wielu rzeczach wartych poznania, właśnie takich… O, proszę! Jest znowu…

Jego nagłe napięcie i bezruch, wykrzywiona twarz i skierowane do wewnątrz spojrzenie przypominały zachowanie rodzącej, która czuje skurcz macicy, pomyślał Ogion.

— Co masz na myśli, mówiąc “w Górze"? Skurcz minął. Enhemon odpowiedział spokojnie:

— Wewnątrz Góry. W Iaved. — Wskazał widoczne w dole skaliste wzgórza. — Wejdę do środka, spróbuję podtrzymać uskok. Nie wątpię, że wkrótce dowiem się, jak to zrobić. Powinieneś już wracać do siebie. Napięcie rośnie.

Znów umilkł, jakby zaatakowany gwałtownym bólem. Skulił się w sobie, z trudem wstał z ziemi. Ogion bez zastanowienia wyciągnął rękę, by mu pomóc.

— Nic z tego — stary czarodziej uśmiechnął się szeroko. — Jesteś tylko wiatrem, światłem słońca. A teraz ja stanę się ziemią i kamieniem. Czas ci w drogę. Żegnaj, Aihalu. Choć raz rozewrzyj szczęki, dobrze?

Ogion posłusznie wrócił do dusznej, zawieszonej gobelinami komnaty w Porcie Gont. Dopiero gdy podszedł do okna i ujrzał widoczne w dole zamykające zatokę urwiska, niczym szczęki gotowe się zacisnąć, zrozumiał żart starca.

— Tak też uczynię — powiedział i wziął się do pracy.

***

— Oto co muszę zrobić — oznajmił stary czarodziej, wciąż przemawiając do nieobecnego Milczka, bo czuł się z tym lepiej — Muszę wejść w głąb Góry, do samego środka, ale nie tak jak czarodziej poszukiwacz, nie prześlizgując się pomiędzy, patrząc, kosztując. Głębiej. Aż do końca. Nie do żył, lecz do kości O tak.

Stojąc samotnie na pastwisku w blasku słońca, Enhemon szeroko rozłożył ramiona w geście inwokacji rozpoczynającym wszystkie wielkie zaklęcia i przemówił.

Kiedy wypowiedział słowa, których nauczyła go Ard, nic się nie stało; Ard, jego mistrz, czarownica o ostrym języku i długich chudych rękach, wówczas wymówiła je błędnie, teraz zabrzmiały właściwie. Nic się nie stało. Miał jeszcze czas, by pożałować rozstania ze światłem i nadmorskim wiatrem, i by zwątpić w moc zaklęcia, we własne siły. A potem ziemia się uniosła i otoczyła go — sucha, ciepła, ciemna.

Wiedział, że powinien się spieszyć, że kości ziemi nękane bólem pragną się poruszyć i że musi stać się nimi, by nimi pokierować. Nie mógł jednak nic zrobić. Czuł oszołomienie towarzyszące przemianie. W swoim życiu bywał już lisem, bykiem i ważką. Wiedział, jak to jest, kiedy się zmienia postać. To jednak było coś zupełnie innego. Powoli się rozrastał. Rosnę, pomyślał.

Sięgnął ku Iaved, ku bólowi, cierpieniu. Zbliżając się, poczuł, jak ogarnia go fala ogromnej siły nadpływająca z zachodu. Zupełnie jakby Milczek ujął go za rękę. Dzięki temu mógł posłać mu własną siłę, siłę Góry. Nie powiedziałem, że już nie wrócę, pomyślał. Były to jego ostatnie hardyckie słowa, ostatni żal, bo teraz znalazł się już pośród kości góry. Poznał żyły ognia i bicie olbrzymiego serca. Wiedział, co ma robić. Przemówił w języku nieznanym człowiekowi.

— Cicho. Spokojnie. Już dobrze. No, dalej. Tylko spokojnie.

I stał się spokojny, nieruchomy, skała w skale, ziemia w ziemi, w ognistym mroku góry.

***

Ludzie widzieli jedynie, jak ich mag Ogion stoi samotnie na dachu wieży sygnałowej. Ulice w dole unosiły się i opadały niczym morskie fale. Bruk wyskakiwał z ziemi. Ściany z glinianych cegieł rozpadały się w pył. Zbrojne Urwiska z jękiem zbliżyły się ku sobie. A wtedy Ogion wyciągnął przed siebie ręce, rozchylił je powoli i przylądki rozsunęły się wraz z nimi, po czym stanęły bez ruchu. Miasto zadrżało i znieruchomiało. To Ogion powstrzymał trzęsienie ziemi. Widzieli to. Widzieli na własne oczy.

— Pomagał mi mój mistrz, a jemu jego mistrz — mówił Ogion, gdy sławili jego imię. — Mogłem utrzymać Bramy otwarte, bo on zatrzymał Górę.

Oni jednak wychwalali jego skromność i nie słuchali. Umiejętność słuchania to rzadki dar. Ludzie potrzebują bohaterów.

Gdy w mieście znów zapanował porządek, statki wróciły do przystani, a mury zostały odbudowane, Ogion umknął przed tłumem i ruszył na wzgórza nad Portem Gont. Znalazł cichą małą kotlinkę, zwaną Doliną Krawca, której prawdziwe imię w Mowie Tworzenia brzmiało Iaved, tak jak prawdziwe imię Ogiona brzmiało Aihal. Chodził po niej cały dzień, jakby czegoś szukał. Wieczorem położył się na ziemi i zaczął do niej mówić.

— Powinieneś był mi powiedzieć. Mógłbym się chociaż pożegnać…

Zapłakał; jego łzy padły na suchą ziemię pomiędzy źdźbłami trawy, pozostawiając maleńkie krople błota, lepkie plamki wilgoci. Zasnął tam, na ziemi. O brzasku wstał i ruszył zboczem w stronę Re Albi. Nie wszedł do wioski, lecz minął ją i dotarł do dwuizbowej chaty przycupniętej samotnie na północy przy Overfell. Drzwi stały otworem.

Ostatnie strąki fasoli już dojrzały i wisiały spęczniałe na pędach. Trzy kury gdakały, drepcząc po zakurzonym podwórku — czerwona, brązowa i biała. Szara wysiadywała jajka w kurniku. Nie dostrzegł koguta, którego Enhemon nazwał Królem. Król umarł, pomyślał Ogion. Może właśnie w tej chwili wykluwa się kurczę, które zajmie jego miejsce. Wydało mu się, że z małego sadu za domem dobiega go woń lisa.

Zamiótł kurz i liście, które wpadły przez otwarte drzwi i zasłały drewnianą podłogę. Wyniósł na słońce siennik i kołdrę Enhemona› by je przewietrzyć. Trochę tu zostanę, pomyślał, to dobre miejsce. A po chwili dodał w myślach: Może sprawię sobie kilka kóz.