Выбрать главу

— O tak — rzekł Irioth. — To moja wina.

Ale ona mu wybaczyła. Bury kot tulił mu się do uda, pogrążony we śnie. W umyśle ujrzał kocie sny: nizinne pola, na których rozmawiał ze zwierzętami, mroczne zakątki. Kot wskoczył do jednego z nich, znalazł mleko i zaczął głośno mruczeć. Nie istniała tu wina, jedynie wielka niewinność. Nie potrzeba było słów. Nie znajdą go tutaj. Nie zdołają go znaleźć. Nie musiał wymawiać żadnych imion. Nie było tu nikogo oprócz niej i śpiącego kota oraz migoczącego ognia. Wędrował czarnymi drogami po zboczach martwej góry. Tu jednak strumienie płynęły leniwie wśród pastwisk.

***

Był szalony. Nie miała pojęcia, co ją opętało. Czemu zgodziła się, by został? Nie potrafiła jednak lękać się go i mu nie ufać. Czy to ważne, że jest szalony? Był łagodny, a kiedyś mógł być mądry, nim zdarzyło się to, co go spotkało. Poza tym szaleństwo nie zawładnęło nim całkowicie. Ogarniało go chwilami. Nic w nim nie było jednością, nawet obłęd. Nie pamiętał imienia, które jej podał, i powiedział ludziom w wiosce, by nazywali go Otak. Prawdopodobnie jej imienia także nie zdołał sobie przypomnieć; zawsze zwracał się do niej “dobrodziejko". Może to jednak uprzejmość? Ona z uprzejmości nazwała go panem, a także dlatego, że Parów ani Otak do niego nie pasowały. Słyszała, że otak to pozbawione głosu zwierzątko o ostrych zębach, lecz na Górskich Moczarach nie widywała podobnych stworzeń.

Z początku sądziła, że historia o leczeniu bydlęcej choroby też należała do przejawów szaleństwa. Jej gość nie zachowywał się jak znachorzy przynoszący zaklęcia, mikstury i maści. Gdy jednak odpoczął kilka dni, spytał o imiona gospodarzy z wioski i wyruszył w drogę, kuśtykając w starych butach Brena. Na ten widok ścisnęło jej się serce.

Wrócił wieczorem, kulejąc jeszcze mocniej, bo oczywiście San natychmiast wyprowadził go na Długie Pola, gdzie pasły się jego krowy. Wprawdzie były w wiosce konie — hodował je Olcha — lecz wierzchowców dosiadali wyłącznie pastuchowie. Dar podała gościowi miskę gorącej wody i czysty ręcznik do wytarcia obolałych stóp. Zaproponowała mu kąpiel. Razem nagrzali wody i napełnili starą wannę. Potem wyszła do swego pokoju. Kiedy wróciła, wszystko było już uprzątnięte. Ręczniki wisiały przy ogniu. Nigdy nie znała mężczyzny, który potrafiłby tak zadbać o siebie. Kto mógłby oczekiwać tego po bogaczu? Z pewnością w domu miał służbę, nie sprawiał jednak więcej kłopotu niż kot. Sam prał sobie ubranie, a nawet pościel. Przekonała się o tym pewnego słonecznego dnia, gdy wywiesił uprane rzeczy.

— Nie musisz tego robić, panie. Dorzucę twoje rzeczy do moich.

— Nie ma potrzeby — odparł z roztargnieniem, jakby sam nie do końca wiedział, co mówi. Potem jednak dodał: — Bardzo ciężko pracujesz.

— A kto nie pracuje? Lubię robić ser. To ciekawe zajęcie. Jestem silna. Boję się tylko starości, gdy nie zdołam już dźwignąć wiader i form. — Zademonstrowała mu krągłe, muskularne ramię, zaciskając dłoń w pięść i uśmiechając się szeroko. — Niezłe jak na pięćdziesięciolatkę — dodała. Czuła się niemądrze, przechwalając się przed nim. Była jednak dumna ze swych mocnych ramion i niespożytych sił.

— Niech ci się wiedzie — powiedział z powagą.

Świetnie potrafił obchodzić się z krowami. Gdy był na miejscu, a ona potrzebowała pomocy, zastępował Owoca i, jak powiedziała ze śmiechem swej przyjaciółce, Płowej, radził sobie z krowami sprytniej niż stary pies Brena.

— On do nich mówi i przysięgłabym, że rozumieją jego słowa. A jałówka łazi za nim jak szczeniak.

Cokolwiek czynił z krowami na pastwiskach, gospodarze szanowali go coraz bardziej. Oczywiście, gotowi byli chwycić się wszystkiego. Połowa stada Sana padła. Olcha nie chciał mówić, jaką część pogłowia stracił. Wszędzie wokół leżały krowie trupy. Gdyby nie chłód na moczarach, powietrze cuchnęłoby zgnilizną. Zwykła woda nie nadawała się do picia; trzeba było gotować ją co najmniej godzinę. Dobra woda pozostała tylko w dwóch studniach — jednej w mleczarni i drugiej, od której wieś wzięła swe miano.

Pewnego ranka na podwórze przybył jeden z pastuchów Olchy. Jechał konno, za sobą prowadził osiodłaną mulicę.

— Mości Olcha kazał powtórzyć, by pan Otak jej dosiadł. Na wschodnie pola jest daleko — oznajmił.

Jej gość wyszedł z domu. Poranek był jasny, mgiełka spowijała moczary połyskującym woalem. Andanden wznosił się w górze — potężna sylwetka na tle północnego nieba.

Znachor nie odezwał się do pastucha. Ruszył wprost do muliczki, córki wielkiej oślicy Sana i białego ogiera Olchy. Była młoda, srokata, z przewagą bieli. Miała śliczny pysk. Mówił coś do niej, szepcząc do wielkiego, delikatnego ucha.

— Często tak z nimi rozmawia — rzekł pastuch.

W jego głosie dało się wyczuć rozbawienie, ale i pogardę. Był jednym z kompanów Owoca z gospody, w sumie jednak przyzwoitym młodzieńcem jak na pastucha.

— A czy leczy krowy? — spytała.

— No, nie potrafi natychmiast ich uzdrowić. Zwykle jednak udaje mu się pomóc, jeśli nie zaczęła się kołowacizna. A te, które nie zachorowały, podobno unikną zarazy. Toteż nasz pan wysyła go na pastwiska, by zajął się wszystkimi zwierzętami. Dla wielu jest już za późno.

Znachor sprawdził uprząż, poluzował jakiś rzemień i niezgrabnie wspiął się na siodło. Muliczka odwróciła długi, kremowo-biały pysk i pięknymi oczami spojrzała na jeźdźca, on zaś uśmiechnął się. Dar nigdy dotąd nie widziała, by się uśmiechał.

— Ruszamy? — spytał pastucha, który odjechał bez słowa, machając gospodyni na pożegnanie.

Muliczka stąpała szybko, płynnie. Białe plamy na skórze połyskiwały w porannym świetle. Dar pomyślała, że patrzy za znachorem jak za księciem, kimś z baśni i legend. Sylwetki jeźdźców brodzących w jasnej mgle nad ciemnym brązem zimowych pól rozpłynęły się w świetle i znikły.

***

Praca na pastwiskach była bardzo ciężka. “A kto nie pracuje?" — spytała niedawno Emer, pokazując mu swe krągłe, silne ramiona i twarde czerwone dłonie.

Gospodarz, Olcha, oczekiwał, że Irioth zostanie na łąkach, póki nie dotknie każdego zwierzęcia z Wielkich Stad. Przysłał mu do pomocy dwóch pastuchów. Rozbili prymitywne obozowisko: jedna derka i namiot osłaniały przed deszczem. Na moczarach trudno było o drwa; ogień podsycali gałązkami krzaków i suchym sitowiem. Płomień wystarczył ledwo, by zagotować wodę, człowiek nie mógł się przy nim ogrzać.

Pasterze starali się zgonić krowy w pobliże obozowiska, by znachor nie musiał podjeżdżać kolejno do każdego zwierzęcia pasącego się na suchych, zamarzniętych łąkach. Wciąż się wściekali, bo stada nie udawało się długo utrzymać w jednym miejscu. Ich brak cierpliwości ogromnie Iriotha dziwił. Traktowali zwierzęta jak rzeczy, niczym flisacy spławiający drewno rzeką. Polegali wyłącznie na swej sile.

Dla niego także brakło im cierpliwości. Stale go poganiali, by szybciej kończył robotę. Nie mieli też cierpliwości dla siebie i dla swego życia. Rozmawiali wyłącznie o tym, jak zabawią się w mieście Oraby po wypłacie. Wysłuchał wielu historii o tamtejszych dziewkach, Złotej i Stokrotce, a także kobiecie, którą nazywali Płonącą Kępą. Musiał siadać obok nich, bo wszyscy trzej łaknęli ciepła ogniska, oni jednak nie życzyli sobie jego obecności, a on nie chciał być z nimi. Wiedział, że w ich sercach kryje się lęk przed czarownikami, a także zazdrość. Przede wszystkim jednak wyczuwał w nich wzgardę. Był starszy, obcy. Dobrze znał zazdrość i strach, i unikał ich. Znał też pogardę. Cieszył się, że pastuchowie nie chcą z nim rozmawiać. Bał się, że mógłby zrobić im coś złego.