Wstał wczesnym mroźnym rankiem. Jego towarzysze wciąż spali, opatuleni w pledy. Wiedział, gdzie w pobliżu pasą się krowy. Nie potrzebował pomocy. Dobrze poznał już ich chorobę. Jeśli posunęła się daleko, wyczuwał ją w dłoniach, piekącą niczym ogień, a jego ciało ogarniała słabość. Zbliżał się właśnie do leżącego na ziemi byczka. Poczuł zawrót głowy i zwymiotował. Nie podszedł bliżej. Wymówił tylko słowa, które mogłyby złagodzić ból, i ruszył dalej.
Mógł krążyć między bykami, mimo iż były bardzo dzikie, a z rąk ludzi doświadczyły tylko kastracji i rzezi. Ich ufność go cieszyła. Był z niej dumny. Nie powinien się tym szczycić, a jednak. Jeśli pragnął dotknąć jednego z wielkich stworzeń, wystarczyło, by stanął obok i przemówił do niego w języku istot pozbawionych mowy.
— Ulla — mówił, nazywając kolejne zwierzęta. — Ellu. Ellua. A one stały nieruchomo, wielkie, obojętne. Czasami któreś h przyglądało mu się długą chwilę. Czasem podchodziło swobodnym, majestatycznym krokiem i dmuchało mu w dłoń ciepłym oddechem. Te, które przyszły, mógł uleczyć. Kładł ręce na porośniętych szorstkim włosiem gorących bokach i szyjach, i przekazywał dar uzdrawiania, raz po raz powtarzając magiczne słowa. Po imś czasie zwierzę zaczynało się trząść, rzucało głową albo spokojnie odchodziło, a on opuszczał ręce i stał bez ruchu, oszołomiony, wyczerpany. Potem zjawiało się kolejne, wielkie, ciekawe, nieśmiałe. W głębi brązowych ciał kryła się choroba — ukłucia' pieczenie w dłoniach, zawroty głowy.
— Ellu — mówił, podchodził do krowy, kładł na niej ręce i trzymał tak, póki nie zgrabiały niczym zanurzone w górskim strumieniu.
Pastuchowie kłócili się, czy można bezpiecznie zjeść mięso byczka padłego na pomór. Ich zapasy żywności, od początku skromne, niemal się skończyły. Zamiast jechać dwadzieścia, trzydzieści mil po nowe, woleli wyciąć padłemu zwierzęciu ozór.
Irioth już wcześniej zmuszał ich do gotowania wody Teraz rzekł:
— Jeśli zjecie to mięso, za rok zaczniecie cierpieć na zawroty głowy, potem dostaniecie kołowacizny i umrzecie jak one.
Zaczęli go przeklinać i wyśmiewać, ale uwierzyli. Nie miał pojęcia, czy powiedział prawdę. Tak mu się zdawało. Może chciał zrobić im na złość. Może chciał się ich pozbyć.
— Wracajcie — rzekł. — Zostawcie mnie tutaj. Dla jednej osoby jedzenia wystarczy na trzy, cztery dni. Muliczka sama trafi do domu.
Nie musiał ich długo przekonywać. Odjechali, pozostawiając mu wszystko: pledy, namiot, żelazny kociołek.
— Jak wrócimy do wioski? — spytał muliczkę. Odprowadziła wzrokiem dwa konie i odpowiedziała tak, jak to czynią zwierzęta.
— Aaaach! — westchnęła. Będzie jej brakowało koni.
— Musimy skończyć to, cośmy zaczęli — rzekł, a ona spojrzała na mego łagodnie.
Wszystkie zwierzęta były cierpliwe, lecz cierpliwość wierzchowców wyróżniała je spośród innych, bo obdarzały nią ludzi z własnej woli. Psy są wierne, kryje się w tym jednak posłuszeństwo. To zwolennicy hierarchii, dzielący świat na panów i plebs.
Dla koni każdy jest panem. Z własnej woli zgadzają się współpracować. Wiele razy szedł wśród wielkich, szerokich kopyt koni pociągowych, nie czując lęku. Ciepłe oddechy dobywające się z miękkich chrap napawały go otuchą. Działo się to bardzo dawno temu. Przemówił do ślicznej muliczki, nazywając ją swą ulubienicą, pocieszając, by nie czuła się samotna.
Dotarcie do każdego zwierzęcia w wielkich stadach na wschodnich moczarach zajęło mu jeszcze sześć dni. Przez ostatnie dwa krążył wśród rozproszonych grupek krów wędrujących u stóp góry. Wielu z nich nie dotknęła jeszcze choroba. Muliczka dźwigała go na grzbiecie. Tak było łatwiej. Nie miał już jednak nic do jedzenia. Gdy wrócił do wioski, uginały się pod nim kolana. Był bardzo słaby. Droga do domu ze stajni Olchy, gdzie zostawił muliczkę, zajęła mu bardzo dużo czasu. Emer powitała go, zrugała i usiłowała zmusić do jedzenia. Wyjaśnił, że jeszcze nie może nic przełknąć.
— Kiedy tam byłem, na chorych polach, wśród choroby, ja też czułem się chory. Niedługo znów będę mógł coś zjeść.
— Oszalałeś! — wykrzyknęła z gniewem, który wydał mu się przejmująco słodki. Czemu gniew innych nie był taki słodki? — Przynajmniej się wykąp — rzuciła.
Wiedział, jak cuchnie, i podziękował jej.
— Ile Olcha płaci ci za to wszystko? — spytała ostro, grzejąc wodę. Wciąż była oburzona.
— Nie wiem — odparł. Zastygła w bezruchu.
— Nie ustaliłeś ceny?
— Ustalić cenę? — Spiął się cały. Potem przypomniał sobie, kim nie jest, i dodał z pokorą: — Nie.
— O, święta naiwności! — syknęła gniewnie Dar. — To skąpiec. — Wlała do wanny sagan parującej wody. — Ma kościane płytki — dodała. — Powiedz, że to musi być kość. Dziesięć dni chłodu i głodu, na polach! San ma tylko miedziaki, ale Olcha może zapłacić kością. Wybacz, że wtrącam się do twoich spraw, panie.
Pchnęła nogą drzwi i wyszła do pompy, dźwigając dwa puste cebrzyki. Ostatnio w ogóle nie czerpała wody ze strumienia. Była mądra i miła. Czemu tak długo przebywał wśród ludzi, którzy nie byli mili?
Następnego dnia Olcha rzekł:
Pożyjemy, zobaczymy. Jeśli moje krowy wyzdrowieją i przeżyją zimę, uznam, że dobrze się spisałeś. Nie, żebym w to wątpił ale bądźmy uczciwi. Nie chciałbyś, bym zapłacił ci tyle, ile zamierzam by odkryć, że czar nie zadziałał i zwierzęta padły Niech się odwróci! Nie żądam jednak, byś czekał bez zapłaty. Oto zaliczka a poczet tego, co jeszcze dostaniesz. Jesteśmy kwita? Tak?
Miedziaki nie były nawet ukryte w sakwie, jak nakazywał wyczaj. Irioth musiał wyciągnąć rękę, a gospodarz ułożył na niej sześć miedzianych monet.
— No proszę, załatwione — uśmiechnął się dobrodusznie — Za kilka dni zajmiesz się roczniakami na pastwiskach wokół Długiego Stawu.
— Nie — odparł Irioth. — Kiedy zostawiłem stado Sana padało mnóstwo zwierząt. Jestem tam potrzebny.
— Ależ nie, panie Otaku. Podczas twojej nieobecności zjawił się znachor, czarownik. Bywał tu już wcześniej. Pochodzi z południowego wybrzeża i San go zatrudnił. Pracuj dla mnie, dobrze ci Płacę. Może lepiej niż miedzią, jeśli krowy wyzdrowieją Irioth me odpowiedział “tak", “nie" ani “dziękuję". Odszedł słowa. Gospodarz odprowadził go wzrokiem i splunął.
— Niech się odwróci — westchnął.
Iriotha ogarnął niepokój, pierwszy raz od przybycia na Górskie Moczary. Walczył z nim. Do wioski przybył człowiek obdarzony mocą, obcy. Ale to czarownik. Tak twierdził Olcha. Nie czarnoksiężnik nie mag, tylko znachor, uzdrowiciel bydła. Nie muszę się go lękać. Nie muszę bać się jego mocy. Nie potrzebuję jego mocy. Muszę go jednak zobaczyć, upewnić się. Jeśli przybył po to co ja, nie szkodzi. Możemy pracować razem. Jeśli przybył tylko to Jeżeli korzysta ze zwykłych czarów i nie chce czynić nic złego jak ja.
Krętą uliczką Czystej Studni powędrował do domu Sana, stojącego naprzeciwko karczmy. Gospodarz, zgorzkniały mężczyzna po trzydziestce, rozmawiał z kimś obcym. Gdy ujrzeli Iriotha, obaj pośpiesznie odwrócili głowy. San wszedł do domu. Obcy podążył jego śladem. Irioth stanął na progu.
— Mości Sanie, przybywam w sprawie bydła między rzekami Mogę zając się nim dzisiaj. — Nie wiedział, czemu to powiedział — takie miał zamiary.