Wróciła do domu i wybuchnęła płaczem.
— Co się stało, Emer? — spytał znachor, zwracając ku niej szczupłą twarz i niezwykłe oczy.
— Nic już z niego nie będzie. Wiem o tym. Nic po nim. Z pijakiem nigdy nie dojdziesz do ładu. — Otarła oczy rąbkiem fartucha. — Czy to właśnie cię zniszczyło? Trunek?
— Nie — odparł bez cienia urazy. Może w ogóle nie zrozumiał, co miała na myśli.
— Oczywiście, że nie. Wybacz.
— Może pije po to, by stać się kimś innym, zmienić się, odmienić swe życie…
— Pije, bo pije — powiedziała. — Niektórym to wystarczy. Idę do mleczarni. Zamknę drzwi. Ostatnio kręcili się tu obcy. Ty odpoczywaj. Na dworze jest bardzo zimno.
Wolała mieć pewność, że Otak zostanie w domu, gdzie nic mu nie grozi. Później sama wybierze się do wioski i pomówi z co rozsądniejszymi ludźmi.
Zrobiła tak i sporo wieśniaków, w tym żona Olchy, Płowa, zgodziło się, iż sprzeczka między czarownikami dotycząca ich pracy to nic nowego i nie ma się czym przejmować. Lecz San, jego żona i goście z gospody wciąż o tym gadali — awantura była jedynym ciekawym wydarzeniem tej zimy oprócz choroby bydła.
— Poza tym — dodała Płowa — mój mąż nie ma nic przeciw temu, by płacić miedzią, gdy powinno się zapłacić kością.
— A krowy, których Otak dotknął? Wciąż są zdrowe?
— Tak. I następne już nie chorują.
— To prawdziwy czarownik, Płowa — powiedziała cicho Dar.
— W tym właśnie kłopot, moja droga, i dobrze o tym wiesz. To nie miejsce dla takiego człowieka. Nie powinno nas obchodzić, kim jest, musisz jednak spytać, po co tu przybył.
— Aby wyleczyć krowy — odparła Dar.
Niecałe trzy dni po odejściu Promienia w wiosce znów pojawił się ktoś nowy. Przyjechał drogą z południa na porządnym koniu i w gospodzie pytał o nocleg. Posłano go do domu Sana, lecz na wieść, iż u drzwi stoi jakiś obcy, żona gospodarza zaczęła wrzeszczeć, że jeżeli znowu wpuszczą za próg czarownika, dziecko po dwakroć urodzi się martwe. Jej krzyki słychać było na całej ulicy. Między gospodą i domem Sana zebrał się tłum, to znaczy z dziesięć, może kilkanaście osób.
— Za nic w świecie nie chciałbym — rzekł obcy miłym tonem — aby moja obecność miała przedwcześnie sprowadzić na świat dziecko. Może znajdzie się dla mnie pokój nad gospodą?
— Poślij go do mleczarni — mruknął jeden z pastuchów Olchy. — Dar przyjmie każdego.
Wśród zebranych rozległy się śmieszki i syki.
— Tamtędy — wskazał właściciel gospody.
— Dzięki — odparł podróżny i poprowadził konia drogą ku łąkom.
— Wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku — dodał właściciel gospody.
Tej nocy wiele razy powtarzano to powiedzonko w gospodzie i nieodmiennie budziło bezbrzeżny zachwyt. Ludzie nie śmiali się tak od czasu, kiedy nastała zaraza wśród bydła.
Dar była właśnie w mleczarni, skończyła wieczorny udój. Przelewała teraz mleko i szykowała garnki.
— Dobrodziejko — odezwał się ktoś w drzwiach. Myśląc, że to znachor, powiedziała:
— Jeszcze chwileczkę. Zaraz skończę.
Potem odwróciła się, ujrzała nieznajomego i o mało nie upuściła rondla.
— Zaskoczyłeś mnie. Czym mogę ci służyć?
— Szukam łóżka. Noclegu.
— Nie, bardzo mi przykro. Jest tu już mój lokator, brat i ja. Może w wiosce…
— To oni mnie tu przysłali. Powiedzieli “wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku" — odparł nieznajomy.
Przekroczył już trzydziestkę. Miał szczerą twarz, miły uśmiech i ubierał się z prostotą, choć stojący za nim ogier był zacnym wierzchowcem.
— Wystarczy mi miejsce w oborze, dobrodziejko, ale mój koń potrzebuje dobrego noclegu. Jest zmęczony. Prześpię się w oborze, a rano ruszę w drogę. W zimne noce miło się śpi obok krów. Chętnie też zapłacę, jeśli wystarczą dwa miedziaki. Nazywam się Jastrząb.
— Ja jestem Dar — odparła z lekką rezerwą. Spodobał jej się jednak. — W porządku, mości Jastrzębiu. Odprowadź konia i zajmij się nim. Na podwórzu jest pompa, w oborze mnóstwo siana. Potem przyjdź do domu. Poczęstuję cię mleczną zupą, a za wszystko wystarczy jeden miedziak.
Nie miała ochoty nazywać go panem jak znachora. Nie było w nim nic pańskiego, nie dostrzegła w nim króla.
Gdy skończyła pracę w mleczarni i wróciła do domu, nowy przybysz, Jastrząb, zręcznie rozpalał ogień w palenisku. Znachor spał w swym pokoju. Zajrzała do niego i zamknęła drzwi.
— Niezbyt dobrze się czuje — powiedziała, zniżając głos. — Leczył bydło daleko na wschodzie, na moczarach, w najgorszym zimnie. Był tam wiele dni i jest wyczerpany.
Zabrała się do pracy w kuchni, a Jastrząb zaczął jej pomagać. Czynił to zupełnie naturalnie. Zastanawiała się, czy wszyscy cudzoziemcy tak świetnie sobie radzą w domu, znacznie lepiej niż mężczyźni stąd. Łatwo się z nim rozmawiało. Opowiedziała mu o znachorze. Jej nie przytrafiało się nic ciekawego.
— Wykorzystują czarownika, a potem obmawiają go za to, że im pomógł. To niesprawiedliwe.
— Ale jakoś ich nastraszył, prawda?
— Chyba tak. W wiosce zjawił się Promień, inny znachor. Bywał tu już przedtem. Według mnie niewiele z niego pożytku. Dwa lata temu nie pomógł krowie z zapaleniem wymienia i założę się, że jego maści to zwykły smalec. Powiedział Otakowi, że odbiera mu pracę. Pewnie Otak odrzekł mu coś niegrzecznie, od słowa do słowa stracili cierpliwość i może użyli czarnych zaklęć. Przynajmniej Otak. Wcale jednak nie skrzywdził Promienia. Sam upadł na ziemię. Teraz niczego nie pamięta, a Promień odszedł stąd bez szwanku. Ludzie mówią, że wszystkie dotknięte przez Otaka zwierzęta są silne i zdrowe. Spędził na pastwiskach dziesięć dni, na wietrze i deszczu uzdrawiając krowy. I wiesz, jaką dostał zapłatę? Sześć miedziaków. Czy to dziwne, że się rozzłościł? Nie twierdzę jednak… — Ugryzła się w język i podjęła spokojniej: — Nie twierdzę, że czasami nie bywa dziwny. Tak jak wiedźmy i czarodzieje. Może tak być musi? W końcu mają do czynienia z różnymi mocami, ze złem. Lecz to uczciwy człowiek, uprzejmy.
— Dobrodziejko, czy mógłbym opowiedzieć ci pewną historię? — spytał Jastrząb.
— Jesteś bajarzem? Czemu od razu o tym nie wspomniałeś? Tym się zajmujesz? Zastanawiałam się, czemu podróżujesz w środku zimy. Sądząc po koniu, uznałam, że musisz być kupcem. Opowiesz coś? Ogromnie mnie tym uradujesz. Im dłuższa historia, tym lepiej. Najpierw jednak zjedz zupę i pozwól, że usiądę…
— Nie jestem prawdziwym bajarzem, dobrodziejko — odparł z miłym uśmiechem — ale mam dla ciebie historię.
Kiedy już zjadł zupę, a ona usiadła z robótką w ręku, zaczął opowiadać:
— Na Morzu Najgłębszym, na Wyspie Mędrców, Roke, gdzie naucza się wszelkiej magii, żyje dziewięciu mistrzów…
Dar z błogim uśmiechem zamknęła oczy, słuchając słów Jastrzębia.
Wymienił wszystkich Mistrzów: Sztuk i Ziół, Wzorów i Przywołań, Wiatrów i Pieśni, Imion i Przemian.
— Przemiany i przywołania to niebezpieczne sztuki. Przemianę bądź transformację może zdarzyło ci się oglądać, dobrodziejko. Nawet zwykły czarownik umie tworzyć iluzje, zmieniać jedną rzecz w inną i przyjmować z pozoru obcą postać. Widziałaś to?
— Tylko o tym słyszałam — szepnęła.
— A czasami wiedźmy i czarownicy mówią, że potrafią przywołać zmarłych. Może dziecko opłakiwane przez rodziców. W ciemności chaty wiedźmy słyszą jego płacz bądź śmiech…