— Odbieram ci twoje imię, dziecko — rzekła. — Nie jesteś już dzieckiem. Nie masz imienia.
Wokół panowała cisza. Czarownica zniżyła głos do szeptu.
— Kobieto, bądź nazwana. Nazywasz się Irian.
Jeszcze przez chwilę milczały, a potem na nagich ramionach poczuły powiew nocnego wiatru. Dygocząc z zimna, wyszły na brzeg, wytarły się jak najdokładniej i bose, zmarznięte, ruszyły z powrotem, wśród ostrych trzcin i splątanych korzeni zmierzając ku dróżce. Tam Ważka odezwała się wściekłym, donośnym szeptem:
— Jak mogłaś tak mnie nazwać?! Czarownica nie odpowiedziała.
— To nie tak. To nie jest moje prawdziwe imię. Myślałam, że imię sprawi, iż stanę się sobą, ale ono wszystko pogarsza. Pomyliłaś się, jesteś tylko zwykłą czarownicą. Popełniłaś błąd. To jego imię. Może je sobie zabrać. Jest z niego taki dumny. Głupi majątek, głupi przodkowie. Ja go nie chcę. Nie zgadzam się. To nie ja. Wciąż nie wiem, kim jestem, ale nie Irian. — Nagle umilkła, wymówiwszy imię.
Jej towarzyszka wciąż milczała. Szły razem w ciemności, ramię przy ramieniu. W końcu pojednawczym, pełnym przerażenia tonem Róża szepnęła:
— To właśnie usłyszałam.
— Jeśli komukolwiek je powtórzysz, zabiję cię — warknęła Ważka.
Na te słowa czarownica przystanęła i syknęła jak kot.
— Miałabym powtórzyć? Ważka także się zatrzymała.
— Przepraszam — powiedziała po chwili — ale czuję się, jakbyś… jakbyś mnie zdradziła.
— Wymówiłam twoje prawdziwe imię. Nie brzmiało tak, jak sądziłam i nie czuję się z tym dobrze, zupełnie jakbym pozostawiła coś niedokończonego, ale to twoje imię. Jeśli cię zdradza, tak wygląda prawda o tobie. — Róża zawahała się, po czym z większym spokojem i chłodem dodała: — Pragniesz móc zdradzić mnie w odwecie, Irian? Proszę bardzo. Nazywam się Etaudis.
Znów powiał wiatr; obie drżały, szczękały zębami. Stały naprzeciw siebie na mrocznej drodze, ledwie widząc się nawzajem. Ważka wyciągnęła rękę i napotkała dłoń czarownicy. Objęły się mocno, gwałtownie. Długo stały bez ruchu. Potem pospieszyły naprzód — czarownica do swej chaty obok wioski, dziedziczka Irii na wzgórze do zrujnowanego domu. Psy, które wcześniej wypuściły ją bez kłopotów, przyjęły jej powrót ogłuszającym jazgotem. Obudziły wszystkich w promieniu pół mili, prócz pana domu, pijanego do nieprzytomności i śpiącego przy wygasłym palenisku.
II. KOŚĆ
Pan Irii z Zachodniego Stawu, Brzoza, nie był co prawda właścicielem starego dworu, zarządzał jednak najbogatszymi ziemiami całego majątku. Jego ojciec, którego bardziej interesowały sady i winnice niż spory z krewnymi, pozostawił mu w spadku kwitnącą majętność. Brzoza wynajmował ludzi zarządzających gospodarstwami i winnicami, bednarzy i przewoźników, sam natomiast rozkoszował się swym bogactwem. Poślubił nieśmiałą córkę młodszego brata władcy Wayfirth i z niegasnącym zachwytem powtarzał sobie, że w żyłach jego córek płynie szlachetna krew. Ówczesna moda nakazywała szlachetnie urodzonym trzymać na służbie czarnoksiężnika, prawdziwego czarnoksiężnika z laską i szarym płaszczem, wyszkolonego na Wyspie Mędrców. Toteż władca Irii z Zachodniego Stawu sprowadził sobie czarnoksiężnika z Roke. Zdumiało go, jak łatwo zdobyć podobnego człowieka, jeśli tylko zapłaci się stosowną cenę.
Młody mężczyzna zwany Kość nie miał jeszcze laski i płaszcza. Wyjaśnił, że zostanie pasowany na czarnoksiężnika, gdy wróci na Roke. Mistrzowie wysłali go w świat, by zdobył doświadczenie, bo wszelkie nauki w szkole nie zapewnią mężczyźnie doświadczenia, jakiego potrzebuje mag. Brzoza słuchał tego z lekkim powątpiewaniem, Kość jednak zapewnił, że nauki na Roke pozwoliły mu poznać wszelkie czary niezbędne w Irii, w Zachódnim Stawie, na wyspie Way. Aby tego dowieść, sprawił, że przez jadalnię przebiegło stadko saren, za którymi frunął klucz łabędzi; białe ptaki wpadły do środka przez południowy mur i odleciały za mur północny. Pośrodku stołu stanęła srebrna misa, a gdy pan i jego rodzina ostrożnie napełniali z niej kubki, odkryli, że piją słodkie złote wino.
— Wino z Andradów — oznajmił młodzieniec ze skromnym pogodnym uśmiechem, całkowicie zdobywając sobie serca żony i córek. Brzoza zaś pomyślał, że chłopak wart jest swojej ceny, choć osobiście wolał wytrawny czerwony faniański trunek z własnych winnic. Jeśli człowiek pragnął się upić, nie było nic lepszego. Żółty napój przypominał wodę z miodem.
Jeżeli młody czarodziej rzeczywiście pragnął zdobyć doświadczenie, to w Zachodnim Stawie nie znalazł go zbyt wiele. Za każdym razem, gdy dom Brzozy odwiedzali goście z Ujścia Kemberu albo z sąsiednich majątków, w jadalni pojawiało się stadko saren, łabędzie i źródło złocistego wina. Kość potrafił też w ciepłe wiosenne wieczory wyczarować piękne fajerwerki. Kiedy jednak u pana zjawiali się zarządcy sadów i winnic z prośbą, by czarnoksiężnik rzucił zaklęcie wzrostu na gruszki albo może ochronił faniańską winorośl na południowym wzgórzu przed czarną zarazą, Brzoza mówił:
— Czarnoksiężnik z Roke nie zniża się do takich drobiazgów. Niech wioskowy czarodziej na coś się przyda.
A gdy najmłodsza córka zapadła na suchy kaszel, żona Brzozy nie śmiała nawet wspomnieć o tym młodemu magowi. Posłała niezwłocznie po Różę ze starej Irii, prosząc, by weszła tylnimi drzwiami i odśpiewała zaklęcie albo przygotowała okład, który przywróci dziewczynce zdrowie. Kość nie dostrzegł nawet choroby małej, nie widział też grusz ani winorośli. Trzymał się na uboczu, jak mądremu magowi przystało. Całymi dniami krążył po okolicy na pięknej karej klaczy, którą podarował mu pracodawca, gdy czarnoksiężnik dał mu jasno do zrozumienia, że nie po to przybył na Way z Roke, by taplać się w błocie na wiejskich drogach.
Podczas przejażdżek mijał czasami stary dwór na wzgórzu otoczony rosłymi dębami. Gdy skręcił z dróżki, zmierzając ku niemu, z domu wybiegła sfora wychudzonych rozwścieczonych psów. Klacz bała się ich, mogła się spłoszyć, toteż nie zbliżał się bardziej. Lubił jednak piękne widoki i spodobał mu się stary dwór drzemiący w rozproszonym świetle letniego popołudnia.
Spytał o niego Brzozę.
— To Iria — usłyszał. — To znaczy Stara Iria. Prawnie dwór powinien należeć do mnie, ale po stu latach sporów mój dziad zrezygnował z niego, bo miał już dosyć kłótni. Tamtejszy pan wciąż walczyłby ze mną o ziemię, gdyby nie to, że za dużo pije. Nie widziałem go od lat. Zdaje się, że ma córkę.
— Nazywają ją Ważka — wtrąciła najmłodsza córka Brzozy, Róża. — Tak naprawdę to ona wszystkim rządzi. Widziałam ją raz w zeszłym roku, jest wysoka i piękna jak kwitnące drzewo. — Dziewczynka próbowała jak najwięcej dowiedzieć się o życiu w czternaście lat, jakie wyznaczył jej los. Nagle urwała, wstrząsana gwałtownym atakiem kaszlu. Matka posłała czarnoksiężnikowi zbolałe, błagalne spojrzenie. Z pewnością tym razem młody człowiek zauważy, co się dzieje. Uśmiechnął się do Róży i serce matki zabiło szybciej. Nie uśmiechałby się tak chyba, gdyby jej kaszel oznaczał coś poważnego?
— Ich sprawy nas nie dotyczą — uciął niechętnie Brzoza.
Taktowny Kość nie pytał już więcej, pragnął jednak zobaczyć dziewczynę piękną niczym kwitnące drzewo, zaczął więc regularnie przejeżdżać obok starej Irii. Próbował odwiedzić wioskę u stóp wzgórza i wypytać mieszkańców, lecz nie miał się gdzie zatrzymać i nikt nie chciał odpowiadać na pytania. Czarownica o nieprzyjaznych oczach na jego widok umknęła do swej chaty. Gdyby udał się wprost do dworu, musiałby stawić czoło stadu rozwścieczonych psów i prawdopodobnie pijanemu właścicielowi. Warto jednak zaryzykować, pomyślał. Śmiertelnie nudziło go spokojne życie w Zachodnim Stawie, a niebezpieczeństwu nigdy nie dał się zniechęcić. Wjechał zatem na wzgórze i po chwili otoczyła go sfora ujadających psów. Klacz wierzgnęła, odpędzając je kopytami. Gdyby nie uspokajające zaklęcie i silna dłoń jeźdźca, z pewnością by się spłoszyła i poniosła. Psy skakały teraz ku jego nogom. Już miał zawrócić, gdy wśród sfory pojawił się człowiek wykrzykujący przekleństwa i wymierzający razy rzemieniem. W końcu Kość zdołał uspokoić spienioną, zdenerwowaną klaczkę. Uniósł wzrok i ujrzał dziewczynę piękną jak kwitnące drzewo. Była bardzo wysoka, zlana potem, miała wielkie dłonie i stopy, usta, nos i oczy, a na głowie czuprynę przykurzonych włosów.