— Spokój! — wrzeszczała. — Do domu, ścierwa, sucze syny! Psy skomlały i kuliły się w obliczu jej gniewu.
Kość przycisnął dłoń do łydki. Z rozdartej przez psie zęby nogawicy sączyła się strużka krwi.
— Zrobiły jej krzywdę? — spytała kobieta. — Zdradzieckie szczury. — Gładziła prawą przednią nogę klaczy. Uniosła mokrą od zakrwawionego potu dłoń. — Już dobrze, dobrze. Dzielna dziewczynka, dzielna mała.
Klacz pochyliła łeb i zarżała z ulgą.
— Czemu kazałeś stać jej tutaj pośród sfory psów? — spytała gniewnie kobieta. Klęczała obok końskiej nogi, spoglądając w górę na jeźdźca, który patrzył na nią z siodła. W jej obecności jednak czuł się niski, mały.
Nie czekała na odpowiedź.
— Poprowadzę ją — oznajmiła, wstając i sięgając do wodzów. Kość zrozumiał, że powinien zsiąść.
— To coś poważnego? — spytał, zerkając na nogę klaczy. Dostrzegł jedynie jasną krwawą pianę.
— Chodź, kochanie — powiedziała młoda kobieta. Nie zwracała się do niego. Klacz podążyła za nią ufnie.
Szli razem, kierując się kamienną ścieżką na wzgórze do starej stajni z kamienia i cegły. Budynek stał pusty, gnieździły się w nim jaskółki śmigające wokół dachu i wymieniające piskliwe plotki.
— Spróbuj ją uspokoić — poleciła młoda kobieta, oddała mu wodze i wyszła. Po jakimś czasie wróciła, taszcząc ciężki cebrzyk. Zaczęła przemywać klaczy nogę. — Zdejmij jej siodło — rzuciła. Tonem jasno dawała do zrozumienia, że uważa go za głupca.
Kość posłuchał, na wpół zirytowany obcesowym zachowaniem olbrzymki, a na wpół zaintrygowany. Zupełnie nie kojarzyła mu się z kwitnącym drzewem, taka potężna i gwałtowna, rzeczywiście jednak była piękna na swój sposób. Klacz całkowicie poddała się jej dotykowi. Gdy kobieta poleciła: “Przesuń nogę", klacz posłuchała. Nieznajoma wytarła ją starannie, ponownie zarzuciła na grzbiet derkę i dopilnowała, by koń stanął w słońcu.
— Nic jej nie będzie — oznajmiła. — Jeśli cztery, pięć razy dziennie będziesz przemywał skaleczenie ciepłą słoną wodą, szybko się zagoi. Bardzo mi przykro.
Ostatnie słowa zabrzmiały szczerze, choć niechętnie, jakby wciąż zastanawiała się, czemu naraził swego konia na atak sfory psów. Po raz pierwszy spojrzała wprost na niego. Oczy miała pomarańczowobrązowe, niczym ciemny topaz bądź bursztyn. Dziwne oczy, dokładnie na wysokości jego własnych.
— Mnie także — odparł, próbując mówić lekkim, beztroskim tonem.
— To klacz z Irii Zachodniego Stawu. Jesteś tamtejszym czarnoksiężnikiem?
Ukłonił się.
— Kość z Wielkiego Portu Havnor, do usług. Czy mógłbym…
— Sądziłam, że jesteś z Roke — wtrąciła.
— Istotnie — przytaknął, odzyskując panowanie nad sobą.
Obserwowała go swymi niezwykłymi oczami, równie nieprzeniknionymi jak oczy owcy. W końcu nie wytrzymała i zasypała go pytaniami.
— Mieszkałeś tam? Studiowałeś? Znasz Arcymaga?
— Tak — odparł z uśmiechem. Potem skrzywił się i ścisnął dłonią łydkę.
— Jesteś ranny.
— To nic wielkiego — mruknął.
Rzeczywiście ku jego irytacji skaleczenie przestało krwawić. Wzrok kobiety powędrował z powrotem ku jego twarzy.
— Jak tam jest? Jak jest na Roke?
Kość, lekko kulejąc, podszedł do starego koziołka i usiadł. Wyciągnął nogę, odsłaniając skaleczenie.
— Opowieść o Roke wymaga dużo czasu — rzekł. — Ale chętnie ci go poświęcę.
— Ten człowiek to czarnoksiężnik, albo prawie czarnoksiężnik — powiedziała czarownica Róża. — Czarnoksiężnik z Roke! Nie wolno ci o nic go pytać. — Była więcej niż oburzona, była przerażona.
— On nie ma nic przeciw temu — zapewniła ją Ważka — tyle że prawie w ogóle nie odpowiada.
— Oczywiście.
— Czemu oczywiście?
— Bo to czarnoksiężnik. A ty jesteś kobietą, pozbawioną talentu, wiedzy, zdolności.
— Mogłaś mnie uczyć, ale nie chciałaś.
Róża pstryknięciem palców zlekceważyła swoje nauki.
— Muszę zatem uczyć się od niego — dodała Ważka.
— Czarnoksiężnicy nie uczą kobiet. Zadurzyłaś się w nim.
— Ty wymieniasz się zaklęciami z Miotłą.
— Miotła to wioskowy czarodziej. Ten jest kimś więcej. Poznał najwyższą sztukę w Wielkim Domu na Roke!
— Powiedział mi, jak tam jest — przerwała jej Ważka. — Najpierw przechodzi się przez miasto, Thwil. Z ulicy widać drzwi, ale zamknięte. Wyglądają zupełnie zwyczajnie. — Czarownica słuchała, niezdolna oprzeć się pokusie poznawania sekretów, zarażona namiętnością towarzyszki. — Kiedy zapukasz, wychodzi z nich mężczyzna, zupełnie zwyczajny mężczyzna i poddaje cię próbie. Musisz wymówić pewne słowo, hasło. Dopiero wtedy cię wpuści. Jeśli tego słowa nie znasz, nigdy nie wejdziesz do środka, ale jeżeli przekroczysz próg, zobaczysz, że od wewnątrz drzwi wyglądają zupełnie inaczej. Zrobione są z rogu z wyrzeźbionym pośrodku drzewem, a framugę mają z jednego zęba smoka, który żył dawno temu, przed Erreth-Akbem, przed Morredem, zanim w Ziemiomorzu zjawili się ludzie. Na początku żyły tu tylko smoki. Ząb znaleziono na górze Onn w Havnorze, pośrodku świata, a liście wyrzeźbionego drzewa są tak cienkie, że prześwieca przez nie światło. Same drzwi jednak są mocne i jeśli Odźwierny je zamknie, nikt nie zdoła ich otworzyć zaklęciem. Potem Odźwierny prowadzi korytarzem przez kolejne sale, przybysz czuje się kompletnie zagubiony i oszołomiony i nagle znajduje się pod otwartym niebem na Podwórcu Fontanny, w sercu Wielkiego Domu. Tam właśnie czekałby Arcymag, gdyby wciąż tam był…
— Mów dalej — mruknęła czarownica.
— To wszystko co mi opowiedział — odparła Ważka, powracając z krainy wspomnień na jakże znajomą dróżkę przed domem Róży. Był ciepły, pochmurny wiosenny dzień. Jej siedem mlecznych owiec pasło się na Wzgórzu Irii. Brązowe gałęzie dębów kołysały się lekko. — Jest bardzo ostrożny, gdy opowiada o swych mistrzach.
Róża skinęła głową.
— Ale opowiedział mi o niektórych uczniach — ciągnęła Ważka.
— Nie ma w tym nic złego.
— No nie wiem. Historie o Wielkim Domu są cudowne, ale sądziłam, że ci ludzie będą… sama nie wiem. Oczywiście gdy tam przybywają, są zwykłymi chłopcami, ale myślałam… — marszcząc brwi, spojrzała na pasące się na wzgórzu owce. — Niektórzy są na prawdę źli i głupi — powiedziała w końcu cicho. — Wstępują do Szkoły, bo są bogaci, i studiują, by wzbogacić się jeszcze bardziej albo by zdobyć władzę.