Jest jeszcze druga, może bardziej zagadkowa kwestia, także dotycząca ostatnich chwil Jezusa. Jak wiadomo, uczniowie porzucili go w ogrójcu Getsemani i jak wynika z ewangelii, nie byli przy nim obecni w godzinach jego męczeństwa. Natomiast niewiasty, które znajdowały się w jego orszaku już w Galilei, okazały się wierniejsze i bardziej odważne. Szły za nim aż na Golgotę i wstrząśnięte do głębi przyglądały się, jak ginął na krzyżu.
Dowiadujemy się o tym z relacji Mateusza, Marka i Jana, bo Łukasz, rzecz zaskakująca, nie porusza tego tematu w ogóle. Trzej pierwsi ewangeliści podkreślają obecność wśród tych niewiast Marii Magdaleny oraz Marii, matki Jakuba Mniejszego i Józefa. Pod tym względem są oni całkowicie zgodni ze sobą. Jednakowoż Jan różni się od nich w jednej wcale nie byle jakiej sprawie, mianowicie twierdzi, że pod krzyżem czuwała także matka Jezusa i jego umiłowany, nie nazwany po imieniu uczeń.
Narzuca się więc z wielką natarczywością pytanie, kto mówi prawdę; jak to rozumieć, że dwaj najstarsi ewangeliści nie wymieniają tak poczesnej osoby, jaką była przecież matka Zbawiciela? Do wyboru mamy tu trzy odpowiedzi: że uczynili to albo świadomie, albo przez zapomnienie, albo też z tego prostego powodu, że jej naprawdę pod krzyżem nie było.
Mamy podstawy, aby zdecydować się na przyjęcie tej ostatniej możliwości. Wiadomo nam, że Jan najmniej ze wszystkich ewangelistów kierował się historią i że dowolnie stylizował życiorys Jezusa, aby udowodnić swoje teologiczne tezy. Raczej należy wierzyć Markowi i Mateuszowi, że matka Jezusa niebyła obecna pod krzyżem.
W takim razie dochodzimy niestety do przekonania, że cały ten wzruszająco piękny epizod, w którym Jezus w ostatniej chwili powierza swemu uczniowi opiekę nad matką, jest fikcją literacką. Zresztą są jeszcze inne argumenty podważające jego historyczność. Na rozum biorąc, czy żołdacy pełniący straż przy skazańcach pozwoliliby komukolwiek podejść do krzyża tak blisko, by tego rodzaju intymna rozmowa mogła się odbyć. Pod tym względem Mateusz i Marek wykazują większe poczucie realizmu, podkreślając, że niewiasty Jezusowi na krzyżu „przypatrywały się z daleka” (Mk. 15,40).
Wobec tych faktów nie dziwimy się, że konfuzja panuje także co do ostatnich słów, które Jezus miał wypowiedzieć przed śmiercią. Zgodni są tu znowu Mateusz i Marek. W ich wersji Jezus wygłasza owe podobne do krzyku rozpaczy słowa, rozbrzmiewające niewygasłym echem przez wieki „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” („Eli, Eli, lamma sabakhtani?”). W Ewangelii Łukasza Jezus, zachowując w obliczu śmierci jakby większą równowagę i godność wewnętrzną, ufny i zrezygnowany wyrzeka: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego”. Inaczej jest znowu u Jana. Po oddaniu matki pod opiekę ucznia i wypiciu octu z gąbki, wyszeptuje umierając, „Wykonało się”.
Powróćmy do spraw krzyża, jednak tym razem nie jako do emblematu chrześcijaństwa, lecz do tego prawdziwego, drewnianego krzyża, na którym zawisł Jezus. Nie ma chyba chrześcijanina, który by nie słyszał o tym, że odnalazła go św. Helena, matka cesarza Konstantyna. Przecież w kalendarzu kościelnym dzień 3 maja naznaczony jest jako święto upamiętnienia tego wielkiego wydarzenia, a 14 września obchodzi się uroczystość „Podniesienia Krzyża Świętego”.
Tradycja powiada, że pobożna monarchini, która żyła mniej więcej w latach 247-327, odbyła u schyłku swego życia pielgrzymkę do Jerozolimy. Tam jakiś stary Żyd zaprowadził ją na miejsce, gdzie Jezus miał być ukrzyżowany, zapewniając, że tradycja o tej lokalizacji przechodziła w jego rodzinie z ojca na syna. Rozpoczęto tam wykopaliskowe poszukiwania i z szybkością, o jakiej archeolodzy nawet marzyć nie śmią, wydobyto z zagruzowanej cysterny w jednej z pieczar trzy krzyże, garść gwoździ, tabliczkę z napisem „Jezus Nazarejski, król Żydów”, koronę cierniową, lancę, którą przebito pierś Jezusa oraz gąbkę, za pomocą której napojono go octem.
Z problemem, który z trzech krzyży jest krzyżem Jezusa, uporano się z łatwością. Po prostu ułożono kolejno na wszystkich krzyżach śmiertelnie chorą niewiastę, która na krzyżu Jezusa natychmiast odzyskała zdrowie. Dla pewności powtórzono ten sam eksperyment z umarłym mężczyzną z tym wynikiem, że wrócił on natychmiast do życia. Konstantyn wzniósł później na tym miejscu świątynię, która wieki całe była celem pielgrzymek wiernych. Trudno dziwić się, skoro w tej świątyni, przed jej zburzeniem przez Persów w 614 r., wystawiano na widok publiczny poza wymienionymi relikwiami takie skarby, jak pierścień Salomona, puchar Dawida, misę, na której leżała głowa Jana Chrzciciela, onyksowy kielich z Ostatniej Wieczerzy i nawet trzcinę, na której zatknięto gąbkę napełnioną octem, podanym przez żołnierza umierającemu Jezusowi.
Dziś trudno chyba zaprzeczyć, że ta cała historia z odkryciem krzyża i innych relikwii jest typową legendą. Tak na przykład w tym samym czasie, kiedy św. Helena miała dokonać tego odkrycia, biskupem judzkiej Cezarei był nasz znajomy, pierwszy historyk Kościoła Euzebiusz (263-340 r.), zaś biskupem Jerozolimy wybitny teolog Cyryl (315-386 r.). Euzebiusz piastował godność biskupa całe dwadzieścia pięć lat i był tak wpływowy, że nazywano go „królem Judei”. Jest stanowczo nie do pomyślenia, aby obaj nie podejmowali osobiście matki cesarza i nie wiedzieli, jeżeli nie z autopsji, to przynajmniej ze słyszenia o tym wiekopomnym dla Kościoła odkryciu. A jednak jeden i drugi, chociaż rozpisywali się w swoich dziełach szczegółowo na temat historii chrześcijaństwa, nic a nic o tym nie wspominają.
Wiemy już, dlaczego milczeli. Badania wykazały ponad wszelką wątpliwość, że legenda o św. Helenie i jej odkryciu powstała o cały wiek później, mniej więcej w tym czasie, kiedy rodził się i rozpowszechniał kult krzyża jako symbolicznego znaku chrześcijaństwa.
Przypuszczalnie od tego czasu zaczęła się rozrastać istna plaga masowego fabrykowania relikwii i zwyczaj oddawania im czci graniczącej z fetyszyzmem. Przykładem mogą być tu gwoździe Świętego Krzyża. Mogło ich być oczywiście tylko cztery i legenda informuje nas, co się z nimi stało. Jeden podobno wprawiono w obręcz sławnej żelaznej korony przechowywanej w katedrze dawnej stolicy królów Lombardii Monza; drugi przekuto na podkowę dla konia cesarza Konstantyna; trzeci zdobił hełm tegoż cesarza, a czwarty Helena, wracając do domu statkiem, wrzuciła do morza, aby uśmierzyć wzburzone fale. Tymczasem gwoździe ze Świętego Krzyża znajdują się w tylu kościołach (między innymi w katedrze wawelskiej), że doliczono się ich aż trzydzieści. Jasne, że w najlepszym razie dwadzieścia sześć gwoździ to falsyfikaty.