W ten sposób tradycja chrześcijańska oderwała się od judaistycznego pnia i zaczęła wieść swój własny, samodzielny żywot. Zakiełkowała ona i rosła w wyobraźni setek tysięcy nowych wyznawców, głęboko osadzonych w hellenizmie, w świecie jakże innym i oddalonym od Palestyny. Z tej właśnie łącznej tradycji judaizmu i hellenizmu wywodzą się pisma Nowego Testamentu i apokryfy.
Wspominaliśmy już poprzednio, że bibliści chrześcijańscy odrzucają tezę, według której tradycja ustna przyczyniła się do zniekształcenia faktów związanych z życiem i nauką Jezusa. A to jakoby dlatego głównie, że wbrew mniemaniu uczonych-racjonalistów, tradycja ewangeliczna nie jest anonimowym, zbiorowym tworem gmin chrześcijańskich. W rzeczywistości – powiadają oni – tradycja ta nigdy nie wymknęła się spod kontroli apostołów i ich bezpośrednich spadkobierców, którzy, jak wskazują na to między innymi listy św. Pawła, rygorystycznie czuwali nad tym, by nauka Mistrza nie uległa skażeniu.
Nie sposób tu polemizować z tym stanowiskiem; zaprowadziłoby to nas zbyt daleko, zwłaszcza że istnieją poważne wątpliwości, czy dokumenty, na które się powołują wspomniani bibliści, można istotnie uważać za dostatecznie pewne świadectwa. Inna argumentacja, dotycząca tej sprawy, zasługuje na większą uwagę. Przytacza ją w swoich cennych pracach wybitny biblista ks. E. Dąbrowski. Zwraca on mianowicie uwagę na mnemoniczne zdolności ludów, które swoje historyczne doświadczenia powierzały głównie tradycji ustnej. Ludy te oczywiście z konieczności wyrobiły w sobie naturalny zmysł niezawodnej pamięci, a w dodatku udoskonaliły w ciągu wieków specjalną technikę, która była im pomocna w pamięciowym opanowaniu historii i dorobku kultury narodowej. Technika ta sprowadzała się do tego, że treść poszczególnych tekstów zamrażano w ramach określonych „schematów rytmicznych”. Rytmiczność tych opowieści nabierała z czasem kształtu nienaruszalnego stereotypu, powtarzanego mechanicznie przez kolejne pokolenia. Zmiana treści opowiadania była niemożliwa bez zmiany strony rytmicznej, a ponieważ ta ostatnia była uświęcona długotrwałą tradycją, historyczno-kulturalna spuścizna narodowa do pewnego stopnia nie była narażona na deformację.
Nauczaniem ustnym na zasadzie rytmiczności tekstów posługiwały się przed spisaniem swoich ksiąg takie religie, jak islam, buddyzm i brahminizm. Ks. E. Dąbrowski zwraca uwagę, że podobna rytmika występuje w nauczaniu Jezusa Chrystusa, szczególnie w jego przypowieściach. Swoje wywody ks. Dąbrowski zamyka dość kategoryczną przestrogą: „Już sama okoliczność zatem, że tradycja ewangeliczna powstała w środowisku stylu oralnego, powinna nakazywać jak najdalej idącą ostrożność wszystkim, którzy tak chętnie o jej zniekształceniu mówią”.
Jeżeli uświadomimy sobie, kogo autor miał na myśli pod słowem „wszystkim”, że mianowicie chodzi tu o całą plejadę najwybitniejszych uczonych-racjonalistów, którzy pchnęli badania biblistyczne na tory rzeczywiście naukowe, to oczywiście niewspółmierność całej tej argumentacji staje się wyraźna. Wprawdzie autor przyznaje, że w starożytnych legendach i mitach, mimo że ich forma rytmiczna została ustalona już od setek lat, następują przeobrażenia w treści, że nawet w tej ewolucji można stwierdzić pewne jednolite prawa. Nie odnosi się to jednak – twierdzi ks. E. Dąbrowski – do tradycji ewangelicznej, która przecież istniała tylko trzydzieści lat, a więc ów proces przemian nie zdążył jeszcze się rozpocząć. Sądzę jednak, że właśnie ten krótki okres świadczy przeciwko głoszonej tezie. Zanim bowiem ustala się ostatecznie pewna tradycyjna forma opowieści, musi wyprzedzać ten proces okres przygotowania, okres, kiedy wszystko jest jeszcze płynne i niepewne. W takim właśnie stadium była czterdziestoletnia tradycja ewangeliczna, czego dowodem są choćby występujące w ewangeliach liczne rozbieżności.
Jeżeli zaś chodzi o twierdzenie, że tradycja chrześcijańska jest bezpośrednim lub pośrednim dziełem apostołów, naocznych świadków i uczniów Jezusa, to jak w takim razie wytłumaczyć wspomniane już rozbieżności, a przede wszystkim powstanie ogromnej literatury apokryficznej, która przecież także wywodzi się z ustnej tradycji i dopiero w V wieku została przez Kościół formalnie odrzucona. Trudno w tym chaotycznym bogactwie anegdot, opowieści i pełnych wybujałej fantazji legend dopatrywać się jakiegoś koordynującego wpływu. Raczej na odwrót – pisma z tych czasów, wzięte jako całość, świadczą o wyjątkowym zamieszaniu i dowolności w krążących po świecie przekazach o Jezusie.
Celem prawidłowej oceny pewnych aspektów Nowego Testamentu musimy nakreślone poprzednio tło historyczno-obyczajowe uzupełnić dodatkowym komentarzem, chociaż z początku będzie się to wydawać zbyt daleko idącą dygresją. Poruszamy mianowicie swoisty sposób traktowania autorstwa dzieł literackich, szczególnie drastycznie występujący w czasach, kiedy żył Jezus i jego najbliżsi spadkobiercy. Wspominaliśmy już o tym coś niecoś w pierwszym rozdziale przy omawianiu sfingowanej korespondencji króla Edessy Abgara z Jezusem, jak też raportu Piłata do Tyberiusza. Autor pierwszej Historii Kościoła Euzebiusz, skądinąd rzetelny i poważny autor, przytacza z całą powagą owe falsyfikaty jako dokumenty, których autentyczność nie podlega żadnej dyskusji.
Dawid Fryderyk Strauss, autor monumentalnego Żywota Jezusa, poświęca tej osobliwej sprawie trochę miejsca w swojej książce i jakkolwiek od tego czasu minęło już bez mała sto pięćdziesiąt lat (wyszła w 1835 r.), spostrzeżenia jego nie straciły na aktualności. Z nie ukrywanym zdziwieniem zadaje on sobie pytanie, jak to było możliwe, że pisarze szanujący swoje pióro nie mieli najmniejszych skrupułów, by podszywać się pod nazwiska innych autorów, że w owej mistyfikacji nie widzieli znamion fałszerstwa przynoszącego im ujmę. I po namyśle doszedł do przekonania, że wytłumaczenia tej paradoksalnej postawy należy szukać w odmiennym sposobie rozumowania ówczesnych ludzi, w ich zgoła swoistej mentalności.