Wyniki, jakie uzyskaliśmy dzięki dokładniejszemu odczytaniu tekstu, mają znaczenie również pod innym względem. W jednym z poprzednich rozdziałów, zgodnie z poglądem większości biblistów, wyraziliśmy przekonanie, że zburzenie Jerozolimy (w 70 r.) było niejako cezurą dzielącą historię Kościoła na dwa wyraźnie zarysowane okresy: na fazę judeochrześcijańską oraz na erę uniwersalistyczną, kiedy chrystianizm krzewił się na rozległych obszarach świata grecko-rzymskiego.
Obecnie jednak dochodzimy do przekonania, że rok 70 to data zbyt późna dla określenia owego demarkacyjnego pogranicza w rozwoju wczesnego Kościoła. Albowiem tendencje wyraźnie rozłamowe występowały już w buncie „hellenistów”, szczególnie zaś w pamiętnej mowie Szczepana przed Sanhedrynem, zakrawającej w swej treści właściwie już na apostazję.
Zgodnie z ustaloną przez biblistów tablicą chronologiczną wydarzenia te przypadają mniej więcej na lata 35-36, zatem miały miejsce ni mniej, ni więcej jak trzydzieści pięć lat przed zburzeniem Jerozolimy, a co dziwniejsze, niewiele lat po śmierci Jezusa. Rzecz pouczająca, jak wcześnie nauka jego zaczęła odrywać się od swego judaistycznego pnia. Stało się to, jak wiemy, za sprawą tak zwanych „hellenistów”, a więc Żydów mówiących po grecku, którzy musieli opuścić Jerozolimę i osiedliwszy, się na stałe w helleńskich metropoliach Morza Śródziemnego, stawali się tam pionierami chrystianizmu, ale równocześnie stopniowo ulegali przeobrażającym wpływom nowego otoczenia.
Gminom chrześcijańskim, które jak grzyby po deszczu powstawały wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego, przybywało coraz więcej adeptów, ale w pojęciu tych nowych wyznawców Jerozolima była już jakąś egzotyczną mieściną gdzieś na krańcach świata. I w gruncie rzeczy nie mieli pojęcia, kim w rzeczywistości był Jezus, jakie były prawdziwe koleje jego żywota. To, co im opowiadano, dotyczyło głównie jego boskiego posłannictwa i dni pasyjnych, kiedy zawisł na krzyżu i po trzech dniach zmartwychwstał. Kochali go za to, że dla ich zbawienia wybrał taką samą śmierć, jaką karano ich samych: plebejuszy imperium rzymskiego – hołyszów wyzutych z wszelkich praw ludzkich. I oczywiście w swojej miłości, utęsknieniu i uwielbieniu dla Jezusa pragnęli wiedzieć, jakim był człowiekiem, co mówił, jak zachowywał się w codzienności, jak wyglądał. Każdy strzęp wiadomości na ten temat chłonęli przeto chciwym uchem i rozpowiadali innym.
Ale z prowincji żydowskiej wieści docierały do nich bardzo skąpe, na domiar mocno zniekształcone, i spłowiałe przez odbycie dalekiej drogi. Jeżeli chodzi o naocznych świadków, którzy okazyjnie pojawiali się w metropoliach helleńskich, to szansa spotkania ich była zaiste mała. Ileż bowiem mogło ich być, a chrześcijanie liczyli już wtedy tysiączne rzesze kobiet i mężczyzn. Na domiar wszystkiego ci prawdziwi lub rzekomi towarzysze Mistrza, jeżeli ich wypytywano o te szczegóły, przeważnie zawodzili. Dla nich ważny był jedynie tylko boski Zbawiciel, który czynił cuda, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Była to jedyna prawda, która się liczyła; a to, co składało się na ziemską biografię Jezusa, zatarło się rychło w ich pamięci. Typowym przykładem takiego stanu umysłów jest Paweł. Z listów jego, a więc z najstarszych dokumentów chrześcijaństwa, ówczesny czytelnik mógł dowiedzieć się o Jezusie właściwie tylko tyle, że umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Autor nie wymienia nawet jego rodziców, Józefa i Marii.
Dla ludzi praktycznych, przyzwyczajonych czuć i myśleć w uchwytnych, realistycznych obrazach życiowych, taka próżnia była nie do zniesienia. Wypełniała ją przeto naiwna fantazja ludowa, rodziły się pełne uroku i głębszego znaczenia legendy, anegdoty i przypowieści, powoli rysował się hagiograficzny życiorys boskiego Nauczyciela, powstały z pomieszania faktów z fikcją. Pokarm do tej folklorystycznej twórczości wierni czerpali nie tylko z własnych tęsknot, marzeń i nadziei, lecz także ze starodawnych tradycji mesjańskich judaizmu oraz z greckich misteriów religijnych, z którymi byli dobrze obeznani, gdyż w miastach helleńskich niemal codziennie spotykali się z tego typu uroczystościami i obrzędami. W ten sposób, niemal bezpośrednio po śmierci Jezusa, zaczął się ferment, owa synkretyczna fuzja żydowskich i greckich elementów, z której w ostatecznym rezultacie powstała nowa religia. Jej podstawą była chrystologia sformułowana przez Pawła z Tarsu oraz mitologiczny portret Jezusa Chrystusa przekazany nam przez autorów ewangelii, portret niewiele podobny do żydowskiego proroka z Galilei.
JAK PAWEŁ STAŁ SIĘ APOSTOŁEM?
Druga, nieco obszerniejsza część Dziejów Apostolskich, jak to już wspominaliśmy, poświęcona jest wyłącznie działalności i perypetiom życiowym głównego protagonisty tych epokowych przemian: Pawła z Tarsu. Rozpoczyna się ona od rozdziału trzynastego, ale już poprzednio spotykamy się jakby z introdukcją do niej, mianowicie z nagłym przejściem groźnego agenta Sanhedrynu na stronę nazarejczyków.
Paweł nie przerwał swej zamierzonej podróży do Damaszku, ale, jak wynika z opowieści, nie pobył tam zbyt długo. Tamtejsi ortodoksyjni Żydzi, chcąc pomścić jego zdradę, nastawali na jego życie z taką zajadłością, że musiał ratować się ucieczką. Przy bramach miejskich czyhała na niego zasadzka, wobec tego wierni uczniowie, których zdążył już sobie pozyskać, spuścili go pod osłoną nocy z wysokości muru warownego w przytroczonym do liny koszu.
Autor Dziejów Apostolskich utrzymuje, że uciekinier skierował się wprost do Jerozolimy, gdzie wpadł, mówiąc w przenośni, z deszczu pod rynnę, bo tam na odmianę „helleniści” postanowili załatwić z nim swoje porachunki, z tym skutkiem, że w ucieczce przed ich napastliwością wylądował w końcu w swoim rodzinnym mieście – w Tarsie.
Posiadane źródła nie informują nas, jak długo tam przebywał. Są jednak w listach Pawła poszlaki, z których można by wnioskować, że spędził tam całe lata. Cóż tam porabiał przez tak długi czas? Nie mamy w tej mierze żadnych bezpośrednich wiadomości, jednakże to, co się potem stało, daje nam podstawę do pewnych przypuszczeń.