Miasto odznaczało się także bujnym życiem umysłowym, a jego głównymi ogniskami były wysoko cenione szkoły filozofii, logiki i retoryki. Miewali tam swoje wykłady sławni sofiści, u których stóp siadywali nawet synowie patrycjuszy rzymskich.
Jednakże największym rozgłosem cieszyły się wiosenne uroczystości kultowe na cześć młodocianego bożka Adonisa, kochanka bogini Astarte. Odprawiano te obrzędy – zwane Adoniami – przez osiem dni. Urodziwy bożek pod koniec lata umierał z nadmiaru miłości i wracał do życia na wiosnę. Dramatyzując te wydarzenia ludność antiochijska, zanosząc się płaczem i lamentem, gromadziła się przez pierwsze cztery dni nad symbolicznym grobem bożka, zaś następne cztery dni w radosnym pochodzie obnosiła jego posążek po ulicach miasta.
W pozostałych porach roku również nie brakowało uroczystości tego rodzaju: stale wylęgały na miasto procesje rozmaitych kultów i świątyń. Osławieni byli pozbawieni męskości kapłani Wielkiej Matki, bogini otaczanej uwielbieniem i miłością przez najniższe warstwy ludności. Pląsając w ekstazie, kaleczyli się sztyletami i opryskiwali krwią ulicznych gapiów. Podobną sławą cieszyła się świątynia płodności z kapłankami, które nierządem zarabiały na jej utrzymanie.
Antiochia w ogóle uchodziła za miasto rozpusty i stręczycielstwa, gdzie kupczono pięknymi nierządnicami. Poeta Juwenal w jednej ze swoich ciętych satyr obyczajowych przedstawia rzekę Orontes jako symbol wszelkiego bezeceństwa idącego ze Wschodu. Czytamy tam między innymi:
Mając w pamięci scenerię Antiochii, możemy spojrzeć na tamtejsze środowisko chrześcijańskie z właściwej perspektywy historycznej. Nie trzeba zapominać, że w tym półmilionowym mrowisku ludzkim, huczącym gwarem i ożywieniem Żydzi stanowili w gruncie rzeczy stosunkowo niewielką, wyosobnioną enklawę, a w obrębie tej enklawy tkwiła mniejsza jeszcze grupa wyznawców Jezusa. Jeżeli więc słyszy się, że Antiochia stała się w tych czasach drugą po Jerozolimie stolicą chrześcijaństwa, trzeba to określenie sprowadzić do właściwych wymiarów.
Co bowiem dla dziejopisów chrześcijańskich było ze wszech miar doniosłe, dla większości mieszkańców syryjskiej metropolii, zajętych swoimi własnymi sprawami, po prostu nie istniało. Owszem, znali dobrze Żydów, jest jednak rzeczą wątpliwą, czy słyszeli coś o jakiejś świeżo w ich środowisku powstałej sekcie wyznawców Jezusa. Były to wewnętrzne sprawy społeczności żydowskiej, które ich zgoła nie obchodziły, tym bardziej że mieli Żydów w pogardzie i nienawiści.
To wszystko, jak powiedzieliśmy, naraz uległo zmianie. Dla Żydów nastał okres wielkiej pomyślności. Musiało to oczywiście sprawić wrażenie na wielu oportunistach wśród obywateli miasta, zawsze gotowych do poddawania się kaprysom władzy. Wśród nich było wielu niewolników i biedaków, którzy po prostu pragnęli znaleźć przytułek w tej zgranej, uprzywilejowanej wspólnocie w nadziei, że odzyskają tam to, co utrącili na skutek okupacji rzymskiej: lepsze warunki bytu materialnego oraz poczucie bezpieczeństwa wynikającego z przynależności do jakiegoś zorganizowanego bractwa.
Przy synagogach diaspory żydowskiej istniała ponadto od dawna dość liczna grupa pogan, którzy porzucili swoje wierzenia plemienne i stali się monoteistami. Nazywali się „ci, którzy bali się Boga” i brali udział w modlitwach, lecz wolno im było stawać tylko przy wejściu. „Bogobojni” nie chcieli się poddać przepisom rytualnym judaizmu, chociaż pociągał ich kodeks moralny proroków i wiara w jedynego Boga.
A więc dostępu broniły im surowo przestrzegane nakazy i zakazy rytualne, wysoki mur żydowskiej ortodoksji. Znalazła się jednak furtka do tego zamkniętego kręgu. Rolę tej furtki spełniała sekta chrześcijańska. Jej członkami byli; przeważnie zbiegli z Jerozolimy „helleniści”, liberalniejsi, jak wiadomo, w poglądach religijnych i bardziej otwarci na sprawy otaczającego ich świata. W stosunku do ludzi pochodzenia nieżydowskiego, którzy garnęli się do nich, szli na daleko idące ustępstwa, byleby ich nie odstraszyć. Zwalniali ich nie tylko z obowiązku poddania się obrzezaniu, ale nawet nie narzucali im nakazanych przez judaizm przepisów dietetycznych. Wystarczyło im, że wierzyli w Jezusa Chrystusa.
I jakby prawem sprzężenia zwrotnego oni sami, mimo że czuli się Żydami, z tych przepisów często się wyłamywali. Zresztą nie tylko „helleniści”, ale czasami również tacy wierni judaizmowi nazarejczycy jerozolimscy, jak Piotr i Barnaba. Prawdopodobnie pod wpływem Pawła siadywali oni do wspólnych posiłków z „poganami”, narażając się na gniew Jakuba Sprawiedliwego, gdy zaś pod presją jego wysłańców wrócili na pozycje rygorystycznej ortodoksji, gorzkie wymówki czynił im Paweł.
Mimo tych zakłóceń, pomyślna sytuacja Żydów i liberalizm „hellenistów” sprawiły, że sekta wyznawców Jezusa zyskiwała sobie coraz większą liczbę zwolenników wśród plebejskich warstw Antiochii. Byli to ludzie, których przyciągały nie tylko mesjanistyczne obietnice nowej religii, ale także, jak to już wspominaliśmy, nadzieja na korzyści wynikające z przynależności do braterskiego zrzeszenia i uczestnictwa w jego wspólnych dobrach materialnych. Ten napływ neofitów pochodzenia obcoplemiennego miał daleko idące konsekwencje: wnosili oni do sekty ferment swoich własnych wyobrażeń religijnych, chrystianizm pod ich wpływem zaczął się hellenizować. Może to właśnie skłoniło Barnabę do wezwania na pomoc sławnego już wówczas Pawła, sam bowiem nie był w stanie uporać się z tym wielkim napływem nowych wyznawców.
Wieloplemienna struktura gminy chrześcijańskiej miała chyba jakiś związek przyczynowy z faktem, że Antiochia stała się z biegiem czasu nie tylko jednym z najruchliwszych ośrodków teologii chrześcijańskiej, ale także kuźnią rozmaitych herezji. Z jednej strony działał tu ojciec apostolski Ignacy Antiocheński, jeden z najpopularniejszych świętych owych czasów, który marzył o poniesieniu śmierci męczeńskiej za wiarę i rzeczywiście poniósł ją w 110 r. za panowania Trajana. Z drugiej strony w tym mieście zyskały sobie zwolenników doktryny niezgodne z tradycyjną teologią chrześcijańską. Tak więc biskup Antiochii, Paweł z Samosat, lansował tak zwany adopcjanizm twierdząc, że Jezus urodził się zwykłym człowiekiem i dopiero przez adopcję stał się Synem Bożym. Tutaj też najpodatniejszy grunt znalazł arianizm, zaprzeczający boskiej naturze Jezusa. Ten potężny w chrześcijaństwie nurt teologiczny cieszył się przez pewien czas poparciem nawet samego Konstantyna Wielkiego i przetrwał do VII wieku wśród ludów germańskich.