Jakże inaczej zrozumieć Jana, który pisze: „Bo i bracia jego nie wierzyli weń” (7,5), a znany nam już wiarygodny kronikarz kościelny II wieku Hegezyp twierdzi, że uczeni w Piśmie namawiali Jakuba, by wystąpił publicznie przeciwko Jezusowi. Widać, za jego czasów była jeszcze żywa tradycja o tym, że Jakub nie uwierzył w Jezusa, że nawet był mu przeciwny. Uwierzył, jak wynika z tego, co Paweł pisze w Pierwszym liście do Koryntian (15,7), dopiero wtedy, gdy ukazał mu się po zmartwychwstaniu.
Pomimo że Jezus zasłynął był licznymi cudownymi uleczeniami i pozyskał już nie tylko gromady wyznawców, ale nawet dwunastu mężczyzn jako stałych wiernie oddanych mu uczniów, matka i bracia, jakby ślepi na te zastanawiające sukcesy, doszli w swej desperacji do przekonania, że postradał on rozum i że należy wziąć go jak najprędzej pod kuratelę. „A gdy to posłyszeli jego bliscy – powiada Marek, a więc wyraziciel najstarszej i najbardziej do prawdy zbliżonej tradycji – wyszli, aby go uprowadzić, mówili bowiem, że popadł w szaleństwo” (3,21).
Toteż sądząc po odnośnych wersetach Mateusza, Marka i Łukasza, stosunek między Jezusem a jego najbliższymi nie był zbyt serdeczny (Mt. 12,46 i nast.; Mk. 3,31 i nast.; Łk. 8,19). Najstarszy chronologicznie Marek tak oto pisze: „I przyszła matka jego i bracia, a stojąc przed domem, posłali po niego, wzywając go. A wokół niego zasiadł tłum. Mówią mu wtedy: Oto matka twoja i bracia są przed domem i szukają cię. A odpowiadając im, rzekł: Któż jest matką moją i braćmi moimi? I popatrzywszy na tych, którzy wokół niego siedzieli, rzekł: Oto matka moja i bracia moi. Kto by bowiem czynił wolę Boga, ten bratem moim i siostrą moją, i matką moją jest” (3,31-35).
Jakże wiele jest powiedziane w tym krótkim epizodzie. Uderza nas przede wszystkim, że Jezus nie wyszedł przed dom na wezwanie matki i braci, lecz odpowiada im przez trzecią osobę. Tak jakby znał ich zamiar i bał się, że zabiorą go siłą do domu. I jakaż to jest odpowiedź! Jest to raczej szorstka odprawa, pozbawiona ciepła, tym bardziej przejmująca, że przecież dotyczyła także jego własnej matki.
Aby dojść do tego, aby zająć taką postawę, Jezus musiał chyba bardzo wiele przeżyć i przecierpieć. Musiał walczyć o zachowanie wierności swojemu powołaniu z rosnącą presją moralną otoczenia. Historia kuszenia Jezusa, pełna posępnych, apokaliptycznych tonów jest chyba symbolem przeżyć człowieka, który w męce i w wewnętrznej walce staje wobec wielkiego problemu swego powołania. Bezmyślni w swej ciasnocie ortodoksyjnej bracia zniechęcili do niego ukochaną matkę, rzucali mu kłody pod nogi, aż wreszcie posunęli się do tego, że ogłosili go niepoczytalnym człowiekiem.
Tę walkę z przeciętnością, jedną z najcięższych walk, jaką musiał stoczyć w swoim życiu, co prawda wygrał, jednak w jego sercu pozostała głęboka rana i uraz do rodziny. Ileż goryczy kryje się w jego wypowiedzi, którą przytacza Łukasz: „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki, żony, dzieci, braci i sióstr, a nadto i życia swego, nie może być uczniem moim” (14,26). Egzegeci zapewne wtrącą tu, że przecież werset zawiera treść alegoryczną, ale gdyby nawet tak było, to już sam fakt, że takiej a nie innej alegorii użył Jezus, jest chyba refleksem jego subiektywnych doświadczeń.
Dramat rodzinny znalazł odpowiednie echo w ostatnich dniach życia Jezusa. Mateusz, Marek i Łukasz zgodnie donoszą, że nikt z jego uczniów ani z najbliższej rodziny nie pojawił się pod krzyżem, gdy on dogorywał, nikt też nie zatroszczył się o jego pogrzebanie, tak że pochował go w swoim grobowcu obcy człowiek, Józef z Arymatei. A przecież nie mieli oni powodów do jakichkolwiek obaw, bo prawo rzymskie pozwalało rodzinom zabierać ciała skazańców, na których wykonano wyrok śmierci.
Jan co prawda twierdzi, że Maria wraz z innymi niewiastami czuwała pod krzyżem, wiadomo jednak, że ten ewangelista swobodnie komponował anegdotyczne opowieści dla celów teologicznych, nie licząc się z historią. Synoptycy natomiast zasługują na większą wiarę, a zwłaszcza w omawianym wypadku, bo po co mieliby wymyślać historię, która tak niekorzystne światło rzuca na rodzinę Jezusa. Była to po prostu najprawdziwsza prawda, o której wszyscy wiedzieli, a której dlatego nie sposób było pominąć milczeniem.
Na tym przykładzie sprawdza się znowu cytowana już egzegetyczna maksyma, że wszystkie relacje zawarte w ewangeliach, jeżeli kłócą się z ich naczelną chrystologiczną ideą, są historycznie autentyczne, lub kryją w sobie jakieś źdźbło prawdy. I rzeczywiście, do tej kategorii należy zaliczyć informacje o konfliktach rodzinnych Jezusa; dyskredytują one jedną z najbardziej uroczych i dla chrystianizmu doniosłych legend ewangelii. Jeżeli bowiem Maria wiedziała, że Jezus urodził się Mesjaszem, że jego narodzinom towarzyszyły takie nadprzyrodzone wydarzenia, jak niepokalane poczęcie za sprawą Ducha Świętego, zwiastowanie archanioła Gabriela, jak gwiazda betlejemska, pasterze, chóry anielskie i hołd trzech króli, jak mogła ona nie rozumieć postępowania Jezusa i przypuszczać, że jest on niespełna rozumu? Tę groteskową sprzeczność zauważył już Celsus w swoim polemicznym traktacie Prawdziwe słowo (178): „Jeżeli chodzi o matkę Jezusa, Maryję – to ona nigdy nie miała świadomości, że porodziła istotę nadziemską, syna Bożego. Przeciwnie, zapomnieli chrześcijanie wymazać z Ewangelii zdanie stwierdzające, że Maryja uważała Jezusa za szaleńca i wraz z krewnymi chciała go uwięzić i odosobnić od otoczenia”.
JEZUS I JAN CHRZCICIEL
Przeciętny czytelnik ewangelii, pozostający pod urokiem ich dostojnej, surowej i żarliwej atmosfery, pochłonięty muzyką ich moralnej i poetyckiej wymowy, zazwyczaj nie zauważa ukrytych w narracji rysów w postaci różnorakich niekonsekwencji, sprzeczności i świadectw ze sobą niezgodnych. Są między nimi potknięcia raczej marginesowe, bywają jednak i takie, które zahaczają merytorycznie o sprawy doktrynalne i historyczne.
W toku naszych rozważań już wielokrotnie zwracaliśmy uwagę na tego rodzaju sprzeczności w relacjach ewangelistów. Rejestr ten bynajmniej nie jest jeszcze wyczerpany, toteż w dalszym ciągu będziemy musieli go uzupełniać. Tak więc przykładu osobliwego pisarskiego roztargnienia i niekonsekwencji dostarcza nam Jan Ewangelista. Raz bowiem zapewnia nas, że Jezus osobiście chrzcił swoich wyznawców (3,22), by za chwilę stwierdzić ku naszemu zdumieniu, że on bynajmniej nie chrzcił, a czynili to tylko jego uczniowie (4,1). Ostatecznie można by ocenić to jako drobne uchybienie, gdyby nie fakt, że chodzi tu przecież o tak ważną sprawę doktrynalną, jaką jest chrzest w kościołach chrześcijańskich.