Выбрать главу

— A co się dzieje u nas, w Mordorze?

— Barad-Dur zrównano z ziemią. Teraz elfy tworzą z różnych odpadów coś, co ma przypominać miejscową administrację. Jak mi się wydaje, zajęci są niszczeniem wszelkich przejawów kultury i świadomie polują na wykształconych ludzi. Według mnie, postanowili poważnie zawrócić was do wieku kamiennego.

— A was?

— Sądzę, że nami zajmą się nieco później. My na razie jesteśmy im potrzebni.

— Dobra — przerwał zapadłą ciszę Cerleg. — Najpierw musimy pochować ludzi z koczowiska. A potem, nie wiem jak pan, ale ja zamierzam osobiście rozliczyć się z tym… jak mu — Eloarem? Gospodyni niebieskiej jurty była mi ciotką, tak więc ma na rękach moją krew.

— A gdybym dołączył do was, kapralu? — zapytał nagle Tangorn i, odpowiadając na zdziwione spojrzenie orokuena, wyjaśnił: — Zabrali mój rodzinny miecz, Usypiacz. Chciałbym go odzyskać. A tym zuchom chcę przekazać pozdrowienie z tamtego świata.

Przez jakiś czas zwiadowca wpatrywał się w Gondorczyka, a potem kiwnął głową:

— Tangorn… Pamiętam ciebie z ubiegłorocznego Osgiliath. To ty wówczas zwaliłeś „króla włóczników” — Decewega.

— Zgadza się. To zdarzenie miało miejsce.

— Tylko, że nie mamy dla ciebie miecza. Machałeś kiedy jataganem?

— Jakoś sobie poradzę.

— No to i dobrze.

11

Mordor, nieopodal starego Traktu Nurneńskiego
Noc z 11 na 12 kwietnia 3019 roku

A gdzie pan poznał ten język, baronie? — Tak, w ogóle, to ponad sześć lat spędziłem w Umbarze i w Khandzie, jeśli o to panu chodzi. Ale zaczynałem jeszcze w domu: książę Faramir, z którym przyjaźnię się od dzieciństwa, ma wspaniałą bibliotekę. Wszystko, rzecz jasna, w językach Wschodu, żeby, jak to się mówi, nie marnowało się… Ja, właściwie właśnie po to udałem się do Mordom, by pomyszkować w popielisku. Zebrałem całą torbę ksiąg. Nawiasem mówiąc, wraz z Usypiaczem zabrali ją ci moi druhowie. — Tangorn kiwnął głową w stronę dwugarbnej diuny, gdzie zatrzymał się na popas wytropiony przez Cerlega oddział Eloara. — Znalazłem między innymi stronicę wspaniałych wierszy, zupełnie mi wcześniej nie znanych:

Klnę się prawdą i nieprawdą, Klnę się mieczem, słuszną bitwą, Klnę się gwiazdą, tą poranną, Klnę się wieczorną modlitwą…

Nie wiecie przypadkiem, co to za autor?

— To Sacheddin. Nie jest tak naprawdę poetą, ale magiem i alchemikiem. Od czasu do czasu publikuje wiersze, twierdząc przy tym, że jest tylko tłumaczem tekstów powstałych w innych Światach. A poezja ta jest doskonała. Ma pan rację.

— Niech to licho, zabawny pomysł! Przecież opisywać Świat można na wiele sposobów, ale prawdziwie poetycki tekst, gdzie nie da się zamienić ani jednej litery — to na pewno jeden z dokładniejszych i oszczędniejszych z nich, i już chociażby dlatego winien być uznany za najbardziej uniwersalny! Jeśli coś łączy różne Światy, to tylko poezja. No, może jeszcze muzyka… Takie teksty powinny istnieć obok nas, od zarania wpisywane w obraz Realnego i Wymyślonego — szumem morskiej muszli zapachem wiosennej stęchlizny. Trzeba tylko nauczyć się je rozpoznawać… Poeci czynią to intuicyjnie, ale być może ten wasz Sacheddin rzeczywiście odkrył sformalizowaną metodę. Dlaczego nie?

— No tak, coś jak współczesna nauka wykrywania żył rud zamiast niepewnych olśnień znawców… Czy to znaczy, iż pan również uważa, że Świat to Tekst?

— Ten świat, w którym ja żyję — niewątpliwie. Zresztą, to jest sprawa gustu…

„No tak, Świat jest Tekstem — pomyślał Haladdin. — Interesujące by było przeczytać kiedyś na trzeźwo ten jego akapit, w którym zapisane jest, że pewnego pięknego dnia w towarzystwie dwóch sympatycznych zawodowych zabójców (bo kim, w końcu, są?) wezmę udział w polowaniu na dziewięciu nieludzi (po co? czym różnią się od innych?), a w ostatniej chwili przed walką, by choć na chwilę zapomnieć o miedzianym posmaku w ustach i ohydnym ssącym głodzie w brzuchu, będę oddawał się głębokim rozważaniom o poezji… Zaiste, autor takiego tekstu daleko sięga. Wyobraźni, w każdym razie, mu nie brakuje”.

Tu jego rozmyślania zostały przerwane, ponieważ jasna podwójna gwiazda nad grzbietem kryjącego ich barchanu mignęła, jakby zakryta przez chwilę sylwetką nocnego ptaka. Znaczy, że już… Ech, żeby tak było co łyknąć… Przykucnąwszy, zaczął upychać w naramienny futerał przygotowaną broń: króciutki, niezwyczajnej dlań budowy orokueński łuk i kołczan z sześcioma różnymi strzałami, takimi jakie się dało zebrać. Tangorn natomiast, który niewiele wiedział o możliwościach Cerlega, w niemym zdumieniu szeroko otworzył oczy na widok zwiadowcy, bezszelestnie wynurzającego się z mroku o kilka kroków od nich.

— Wasze szepty, piękni panowie, słychać o trzydzieści kroków. Gdyby więc na miejscu tych baranów byli moi chłopcy, już liczylibyście gwiazdy na szacie Jedynego. Dobra, zabieramy się. Sądzę, że udało mi się chwycić swego dłużnika krwi za koniuszek ogona. Jak rozumiem, ich oddział zmierza do tego punktu zbiorczego na trakcie, o którym mówił baron. Według moich szacunków mamy do niego jakieś pięć może sześć mil, a tam już ich nie dosięgniemy. Tak więc, dyspozycje są takie…

Piaski barchanów stykały się z zachodnim brzegiem rozległej hammady, przypominając morze, bezgłośnie wylewające sztormowe wały na ponurą kamienistą plażę. Największa fala, jak należało, piętrzyła się przy samym brzegu — ogromna diuna, ciągnąca się na pół mili w obie strony od płonącego u jej podnóża ogniska. Miejsca na obóz elf wybrał sensowne: plecy kryje stok diuny wysoki na czterdzieści stóp, a przed oczami równa jak stół powierzchnia hammady; dwaj wartownicy, wysunięci wzdłuż podnóża diuny O dwadzieścia jardów na południe i północ od ogniska, całkowicie odcinają trasy możliwego ataku. Co prawda, z paliwem tu kiepsko, ale saksauł pali się długo i daje dużo ciepła, niemal jak węgiel. Każdy przywlókł na grzbiecie po dziesiątce polan grubości ręki — praca niezbyt ciężka, a grzać można się całą noc…

„Ale czy to nie pułapka? — Nagła myśl jakby oparzyła umysł Haladdina. — Nie wystarczy, że Carleg wszystko dokoła obniuchał… Coś za bardzo beztroscy są ci… Ognisko! Pal diabli, widać je tylko od strony hammady, a tam nikogo nie powinno być. Ale to, że wartownik podchodzi sobie do ognia podrzucić drew i ogrzać się trochę, to już zupełnie wariactwo. Przecież ślepnie potem na dobre dwie, trzy minuty. Co najmniej trzy minuty…”

Właśnie w czasie takiej nieobecności „południowego” wartownika dotarli do jego posterunku na dwadzieścia kroków. Tu zwiadowca zostawił lekarza z baronem i rozpłynął się w mroku: miał, ominąwszy obóz z prawej strony, po hammadzie dopełznąć do „północnego” wartownika.

„Nie — zaprzeczył sam sobie Haladdin — nie należy dygotać na widok własnego cienia. Po prostu nasi wrogowie tak przywykli do braku oporu, że uważają ochronę biwaku za formalność. Tym bardziej, że to ostatnia noc ich rajdu, jutro — zmiana, łaźnia gorzałeczka i tak dalej… Do tego premie za odcięte orokueńskie uszy… Ciekawe, dziecinne mają taką samą cenę, czy są tańsze? Przestań! Przestań natychmiast! — Z całej siły przygryzł wargę, czując, że znowu ogarniają go dreszcze, jak wtedy, w koczowisku, gdy zobaczył okaleczone trupy. — Musisz być absolutnie spokojny. Zaraz będziesz strzelał… Wyluzuj się i pomedytuj sobie… O tak… O tak…”