Выбрать главу

Ale, mimo że siedzenie w ruinach nie było specjalnie bezpieczne, to opuszczenie ich byłoby zupełnym szaleństwem: konne i piesze oddziały Wastaków oraz elfów wciąż przeczesywały pustynię, nie pomijając nawet świeżych śladów wielkouchego lisa. A tymczasem zwaliło się na nich nowe zagrożenie: trudna sytuacja z wodą. Zbyt wiele zużyli na rannego, a odnowienie zapasu okazało się zupełnie niewykonalne, ponieważ przy garnizonowym wodopoju w dzień i w nocy przebywały tłumy. Po pięciu dniach sytuacja stała się krytyczna — pół pinta na trzech. Baron przypomniał sobie swoją teshgolską przygodę i ponuro zauważył, że wygląda na to, iż zamienił szydło na mydło. Co za podłość losu, myślał Haladdin, po raz pierwszy od trzech tygodni wędrówek po pustyni naprawdę doskwiera im brak wody i to wtedy, gdy znajdują się o sto jardów od studni.

Ratunek przyszedł nieoczekiwanie: szóstego dnia powiał samum — pierwszy w tym roku. Z południa nadciągnęła sięgająca nieba żółta kurtyna, przez co wydało im się, że pustynny horyzont zaczął zawijać się do wewnątrz, jak obszarpany skraj potwornej wielkości zwoju; niebo przybrało barwę popiołu, a na wygotowane do białości południowe słońce można było patrzeć jak na księżyc, bez mrużenia oczu. Następnie granica między niebem i ziemią zatarła się całkowicie, i dwie dyszące skwarem patelnie zetknęły się, wzbiwszy w powietrze miriady ziarenek piasku, a ich szalony tan trwał ponad trzy dni. Cerleg, lepiej od innych wyobrażający sobie, co to znaczy samum i z całego serca modlił się do Jedynego za dusze wszystkich tych, których burza dopadła poza domem — nawet wrogowi nie należy życzyć tak straszliwego losu. Zresztą, co do wrogów, Jedyny wyraźnie wysłuchał wstawiennictwa orokuena zaledwie jednym uchem, gdyż dowiedzieli się później z rozmów żołnierzy, że kilka oddziałów — w sumie ze dwudziestu ludzi — nie zdążyło wrócić do bazy i na pewno zginęło. Nie miały już sensu dalsze poszukiwania Eloara — nawet trup został pogrzebany… Pod wieczór Cerleg owinął się elfickim płaszczem z kapturem i, pod przykryciem duszącej piaszczystej chmury, przedostał się do studni na dziedzińcu. I gdy kilka minut później Tangorn, unosząc mokrą jeszcze manierkę, wygłosił toast: „Za demony pustyni”, zwiadowca pokręcił niepewnie głową, ale nie oponował.

Porzucili swe ukrycie ostatniej nocy samumu, gdy ten już wyczerpał swe siły i baraszkował tylko po pustyni w postaci nadziemnych, znakomicie zacierających ślady wiaterków. Zwiadowca poprowadził ich na wschód, do Houtijn-Hotgor; liczył na spotkanie w przedgórzu koczowników-orokuenów, którzy zazwyczaj spędzali tam bydło na wiosenne pastwiska. Zamierzał tam trochę odpocząć i odkarmić się u kogoś ze swych niezliczonych krewniaków. Po drodze skręcili na miejsce postoju Eloara i wydobyli zakopane wcześniej przez Cerlega trofea. Zwiadowca na wszelki wypadek sprawdził cialo elfa pod warstwą piasku — już się niemal zmumifikowało. Zdziwił się przy tym: ciał elfów nigdy ruszają ani padlinożercy, ani nawet mogilne czerwie. Zatrute, czy jak?

Marsz w stronę gór rozpoczęli o świcie: poruszanie się w dzień związane było z ogromnym ryzykiem, ale musieli wykorzystać ten krótki czas, kiedy można było iść, nie przejmując się zacieraniem po sobie śladów. Pod koniec drugiego dnia wędrówki ich mały oddział dotarł do płaskowyżu, ale jak na razie żadnych koczowisk Cerleg nie widział, i zaczynało go to poważnie niepokoić.

Rozpadlina, w której stanęli na popas, była zielona. Zamieszkiwał ją strumyk, mały, ale gościnny. Jak się wydawało, stęsknił się za towarzystwem w samotności i teraz pospiesznie opowiadał swym gościom wszystkie nowiny tego mikroskopijnego światka — o tym, że wiosna tego roku się spóźnia, a błękitne irysy przy trzecim zakręcie koryta ciągle jeszcze nie mogą zakwitnąć, ale za to wczoraj odwiedziły go znajome dzereny, stary kozioł z parą kózek… — i tej cichej melodyjnej paplaniny można było słuchać w nieskończoność. Tylko ten, kto spędzał na pustyni tydzień po tygodniu, nie widząc niczego prócz gorzko-słonej mazi na dnie owczych wodopojów i skąpych kropel pozbawionego smaku destylatu z tsandojów, może pojąć, co znaczy zanurzyć twarz w żywej, bieżącej wodzie. To jest porównywalne tylko do tego uczucia, z jakim przytulasz się do ukochanej po długiej rozłące. Nie darmo ośrodkiem Raju mieszkańców pustyń jest nie jakaś pompatyczna, pozbawiona smaku budowla jak kryształowa Komnata Rozkoszy, a małe jeziorko pod wodospadem.

Potem popijali mocną, niemal czarną herbatę, ceremonialnie przekazując sobie jedyną wyszczerbioną piałę, nie wiadomo jakim cudem zachowaną przez kaprala podczas wszystkich tych perturbacji, „Prawdziwa khandyjska, żeby to było dla wszystkich jasne” — mówił. Teraz Cerleg bez pośpiechu tłumaczył baronowi, że zielona herbata ma niewiarygodne zalety, natomiast stawianie problemu: lepsza jest zielona, czy czarna podobne jest do głupiego pytania „Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię?” Każda jest dobra w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Na przykład, w południowy upał… A Haladdin słuchał tego jednym uchem, jak nocnego mamrotania strumyka za wielkimi głazami, przeżywając zadziwiające chwile cichego szczęścia, jakiegoś… rodzinnego?

Ognisko, w którym szybko spalały się suche korzenie z solanek — a tymi korzeniami było niemal całkowicie pokryte przeciwległe zbocze — jasno oświetlało jego druhów; rzeźbiony profil Gondorczyka był zwrócony ku okrągłemu obliczu orokuena, podobnego do flegmatycznego wschodniego bożka. I nagle Haladdin z przeraźliwą wyrazistością zrozumiał, że ich dziwny sojusz niedługo się skończy: jutro, może pojutrze ich drogi rozejdą się, zapewne na zawsze. Baron, gdy tylko do końca zagoi się jego rana, ruszy w kierunku przełęczy Kirith Ungol — postanowił przedostać się do Ithilien, do księcia Faramira, a oni z kapralem muszą zdecydować, co będą robić dalej.

Dziwne, ale po tej dość długiej, najeżonej śmiertelnymi niebezpieczeństwami drodze, nadal nic nie wiedzieli o baronie, o jego poprzednim życiu. „Czy pan jest żonaty, baronie?” „To złożony problem, nie da się odpowiedzieć jednym słowem…” „A gdzie mieści się pana dom rodzinny, baronie?” „Sądzę, że to już nie jest istotne, ponieważ na pewno został skonfiskowany na rzecz skarbu…” Tym niemniej z każdym dniem Haladdin coraz bardziej szanował, żeby nie powiedzieć — kochał, tego ironicznego, nierozmownego człowieka. Obserwując barona, chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał sens wyrażenia „wrodzone szlachectwo”. Poza tym, dawała się wyczuć w Tangornie taka dość dziwna jak na arystokratę cecha, jak niezawodność — niezawodność innego typu, „iż ta, na przykład, właściwa Cerlegowi, ale całkowicie przy tym nie podlegająca wątpliwości.

Haladdin, sam będąc wychodźcą z trzeciej warstwy, do arystokracji miał stosunek wybitnie chłodny. Nigdy nie potrafił zrozumiec, jak można się chwalić nie konkretnymi działaniami swoich przodków — w pracy czy na wojnie — a tylko długością szeregu genealogicznego. Szczególnie, że niemal wszyscy ci „szlachetni rycerze” byli, jeśli nazywać rzeczy po imieniu, zwyczajnie szczęśliwymi i bezlitosnymi rozbójnikami z gościńców, a ich rzemiosłem było zabijanie, powołaniem zaś — zdrada. Prócz tego, doktor od dziecka gardził próżniakami. Ale podświadomie wyczuwał, że jeśli wyekstrahuje się z tego świata rozwiązłą i bezużyteczną arystokrację, to świat nieodwracalnie utraci część swych barw; najpewniej stanie się sprawiedliwszy, może czystszy, jednak na pewno nudniejszy, a już tylko to jedno coś niecoś jest warte! W końcu sam należy do bractwa znacznie bardziej zamkniętego, niż każda hierarchia krwi: jego ramienia niegdyś dotknął mieczem — to wiedział Haladdin na pewno! — ktoś potężniejszy od monarchy Odrodzonego Królestwa, czy khandyjskiego kalifa. Dziwne, ale mało kto uświadamia sobie, do jakiego stopnia antydemokratyczne są w swej istocie nauka i sztuka…