23
— O to Ithilien. — Góral troll opuścił do pasa tobół z bagażem i machnął ręką przed siebie, w stronę wąwozu poniżej, gdzie piętrzyły się zwarte kłęby jasnozielonego dymu: gęsty krzywolas z niskopiennych kamiennych dębów. — My teraz nie mamy tam wstępu. Ale ta ścieżka jest dobrze wydeptana, nie zabłądzicie. Gdzieś za godzinę traficie na ruczaj, a płycizna będzie nieco poniżej. Wygląda dość niebezpiecznie, ale przejść można… Najważniejsza sprawa to nie pękać i stawiać stopy wprost w kipiel, akurat tam jest najpłycej. Zaraz przepakujemy się i w drogę.
— Dzięki ci, Marunie. — Haladdin mocno uścisnął szeroką jak łopata dłoń przewodnika. I z budowy, i z zachowania troll przypominał niedźwiedzia: dobroduszny i flegmatyczny łasuch, w mgnieniu oka stający się śmiercionośną bojową maszyną, straszliwą nie tyle z powodu swej zadziwiającej siły, ile przebiegłości i zręczności. Nos jak kartofel, rozczochrana miotła ryżej brody i wyraz twarzy wieśniaka, któremu przed chwilą jarmarczny kuglarz wyciągnął zza ucha złotą monetę — wszystko to maskowało wspaniałego wojownika, biegłego i bezlitosnego. Patrząc na niego, Haladdin wciąż przypominał sobie usłyszane gdzieś powiedzenie: „Najlepszych na świecie żołnierzy można wyszkolić z ludzi spokojnych i rodzinnych”. Do czasu, kiedy taki oto chłop, wróciwszy pewnego dnia wieczorem z pracy, znajduje w miejscu swego domu pogorzelisko ze zwęglonymi kośćmi.
Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem zwisające nad nimi ośnieżone bryły Gór Cienia — nawet Cerleg nigdy wcześniej nie podjąłby się przeprowadzenia ich oddziału przez wszystkie te lodowe cyrki, pionowe ściany z omszałymi osypiskami i nie mającymi końca dywanami rododendronów.
— Gdy wrócisz do bazy potrudź się i przypomnij Iwarowi, żeby w lipcu czekali na nas w tym samym miejscu.
— Nie bój się, chłopie: dowódca nigdy o niczym nie zapomina. Skoro się umówiliśmy, to pod koniec lipca będziemy tu na pewno.
— Dobrze. A gdyby nas nie było pierwszego sierpnia, wypijcie za spokój naszych dusz.
Matun na pożegnanie klepnął Cerlega tak, że ten ledwie ustał na nogach.
— Bywaj zdrów, zwiadowco!
Z orokuenem związały go przez te dni więzy prawdziwej przyjaźni. Tangornowi, rzecz jasna, nawet nie skinął głową; gdyby to on decydował, to tego gondorskiego pajaca… Jasne, jasne dowódcy wiedzą lepiej. Matun był partyzantem w brygadzie Iwara-Dobosza od samego początku okupacji i dobrze wiedział, że powrotu grupy zwiadowczej należy oczekiwać w punkcie kontaktowym najwyżej przez trzy dni, a tu — tydzień! Zadanie o szczególnym znaczeniu, zrozumiano? Tak więc, może i ten gondorski pajac znalazł się w grupie nie po to, by szorować garnki.
„Tak — myślał w tym czasie Haladdin, obserwując miarowe, w rytmie kroków kiwanie się tobołu na plecach idącego przed nim barona. — Teraz wszystko zależy od Tangorna: czy potrafi w Ithilien osłonić nas przed swoimi, jak my przez ten czas osłanialiśmy jego. To, że jest osobistym przyjacielem księcia Faramira — wspaniale, bez dwóch zdań, ale do tego wspaniałego księcia mamy jeszcze szmat drogi… Na dodatek może być tak, że i sam Faramir w obecnej sytuacji jest tylko dekoracją przy rządach Aragorna. A baron ma dość specyficzne podejście do władz w Minas Tirith — w Odrodzonym Królestwie już z dziesięć razy mogli go postawić poza prawem… Jednym słowem, możemy łatwo zawisnąć całą trójką — nawet na najbliższej gałęzi, tam gdzie spotkamy pierwszy gondorski patrol, albo na murach Emyn Arnen. A co najzabawniejsze, w lesie barona powieszą nam do towarzystwa, a w forcie — nas do towarzystwa jemu. Tak, dobre towarzystwo to ważna sprawa…”
Można domniemywać, że umysł barona tego typu smętne myśli zaprzątały dziesięć dni temu, kiedy przekonali się, że droga do Ithilien przez Trakt Morgulski i przełęcz Pajęczycy jest szczelnie zamknięta przez elfickie posterunki, a to znaczy, że trzeba będzie poszukać pomocy partyzantów Gór Cienia. Najgorszą rzeczą byłoby wpaść na jeden z tych drobnych oddziałków, które nie uznawały żadnej władzy i nie myślały o niczym prócz zemsty. Wtedy nie pomogłyby nawet odwoływania się do wagi „misji”, a partyzanci rozprawiali się z jeńcami nie mniej okrutnie niż ich wrogowie… Na szczęście Cerleg, posiłkując się informacjami od Sharha-Rany, potrafił wyszukać w wąwozie Sharateg bazę zupełnie znośnie zdyscyplinowanej formacji, podporządkowanej jednolitemu dowództwu Ruchu Oporu. Oddziałem dowodził kadrowy żołnierz, jednoręki weteran Armii Północ, porucznik Iwar. Sam pochodził z tych okolic i stworzył w wąwozie zupełnie niedostępny bastion; prócz wszystkiego Iwar zorganizował na swych posterunkach obserwacyjnych znakomicie działającą dźwiękową łączność, za co otrzymał przezwisko „Dobosz”.
Porucznik bez cienia strachu zważył w dłoni okazany przez Haladdina pierścień Nazgula, skinął głową i zadał tylko jedno pytanie: Jak może pomóc konsyliarzowi w wykonaniu jego zadania. Przerzucić ich grupę zwiadowczą do Ithilien? Nie ma problemu. Jego zdaniem, należy iść przez przełęcz Horont — o tej porze roku uważana jest za nie do pokonania, tak więc od ithilieńskiej strony niemal na pewno nie jest strzeżona. Niestety, najlepszy z jego przewodników — Matun — wykonuje teraz powierzone mu zadanie. Czy mogą poczekać trzy, cztery dni? No to, nie ma sprawy. W tym czasie niech się wyśpią i najedzą na zapas. Czekająca ich droga… ho-ho! I dopiero kiedy cała trójka odzyskała odebraną im na przednim posterunku broń, Tangorn zwrócił wziętą od lekarza poprzedniego dnia truciznę z eloarowej apteczki. Udało się.
Haladdin nigdy wcześniej nie bywał w tych okolicach i szczerze zainteresowany obserwował, jak się żyje w wąwozie Sharateg. Górskie trolle żyły ubogo, ale z każdego ich ruchu przebijało niemal książęce dostojeństwo; tylko gościnność ich — z punktu widzenia obcego — chwilami przekraczała wszelkie racjonalne granice i powodowała, że Haladdin czuł się wybitnie niezręcznie. Teraz w każdym razie stały się zrozumiałe źródła tej zadziwiającej atmosfery, jaka panowała w baraddurskim domu jego przyjaciela z Uniwersytetu, Kumaja.
Trolle zawsze osiedlały się w grupach kilku dużych, zaprzyjaźnionych ze sobą rodzin, a ponieważ na spadzistym stoku dom dla trzydziestu osób można zbudować tylko jednym jedynym sposobem — wyciągając go w pionie — ich budowle były grubościennymi kamiennymi wieżami o wysokości od dwudziestu do trzydziestu stóp. Sztuka układania kamiennych ścian, zrodzona przy wznoszeniu tych miniaturowych twierdz, uczyniła później wychodźców z trollijskich osiedli czołowymi budowniczymi Mordoru. Innym ulubionym zajęciem trolli była metalurgia. Najpierw odkryli sposoby kucia żelaza, uczyniwszy tym samym broń tanią — a więc i ogólnodostępną; potem nadeszła kolej na niklowo-żelazowe stopy (spora część tamtejszych żelaznych rud należała do rud stali stopowej) i teraz miecze, wiszące u pasa każdego mężczyzny, który osiągnął wiek lat dwunastu, stały się najlepszymi w Sródziemiu. Nie dziw więc, że trolle nigdy nie znały nad sobą żadnej władzy, prócz własnej starszyzny: tylko zupełny idiota może posunąć się do szturmu trollijskiej wieży po to, by, straciwszy pod jej murami pół drużyny, przejąć jako podatek czy też świątynną dziesięcinę kilka chudych owiec.
W Mordorze świetnie to rozumiano, dlatego górali dotyczył tylko pobór do wojska, co im nawet dość pochlebiało. Później jednak, kiedy ich podstawowym zajęciem stało się wydobycie rudy i wytapianie metali, na produkty owe nałożono drakońskie cła, ale trolli to jakby nie dotyczyło: obojętność na bogactwo i wygody stała się wręcz przysłowiowa, tak samo jak ich upór. Dana okoliczność zrodziła znaną w Sródziemiu legendę jakoby te trolle, które wszyscy znają, są tylko połową narodu. Drugą zaś połowę w Zachodnich krajach błędnie nazywa się „krasnoludami”, myląc z innym mitycznym narodem — podziemnymi kowalami; to ci właśnie są owładnięci manią posiadania i całe swe życie spędzają w sekretnych podziemnych galeriach w poszukiwaniu złota i kamieni; ci właśnie są chciwi, kłótliwi, wiarołomni — jednym słowem są całkowitą odwrotnością prawdziwych, nadziemnych trolli. Jakkolwiek sprawa się ma, fakt pozostaje faktem: trollijska wspólnota podarowała Mordorowi wiele wybitnych postaci, od dowódców i mistrzów kowalskich do uczonych i religijnych przywódców, ale ani jednego, w jakikolwiek sposób znaczącego przedstawiciela warstwy kupieckiej!