— Jeżeli to aż tak oczywiste, nie rozumiem, dlaczego ona wciąż stara się…
— Ty bardzo mało rozumiesz — przerwała kapłanka. - Cholernie mało. Przestań przejmować się dolegliwościami Yennefer, pomyśl o własnych. Twój organizm tez poddano zmianom, które są nieodwracalne. Dziwisz się jej, a co powiesz o sobie samym? Dla ciebie też powinno być oczywiste, że nigdy nie będziesz człowiekiem, a przecież ciągle starasz się nim być. Popełniając ludzkie błędy. Błędy, których wiedźmin popełniać nie powinien.
Oparł się o ścianę jaskini, otarł pot z brwi.
— Nie odpowiadasz — stwierdziła fakt Nenneke, uśmiechając się lekko. - Nie dziwię się. Niełatwo dyskutuje się z głosem rozsądku. Ty jesteś chory, Geralt. Jesteś niepełnosprawny. Źle reagujesz na eliksiry. Masz przyspieszone tętno, zwolnioną akomodację oka, opóźnione reakcje. Nie wychodzą ci najprostsze Znaki. I ty chcesz ruszać na szlak? Ty musisz się leczyć. Konieczna jest terapia. A przed nią trans.
— To dlatego przysłałaś do mnie Iolę? W ramach terapii? Dla ułatwienia transu?
— Głupi jesteś!
— Nie aż tak.
Nenneke odwróciła się, wsunęła ręce pomiędzy mięsiste łodygi nie znanych wiedźminowi pnączy.
— No, niech ci będzie — rzekła swobodnie, — Tak, przysłałam ją do ciebie. W ramach terapii. I powiem ci, że się udało. Dużo lepiej reagowałeś nazajutrz. Byłeś spokojniejszy. Oprócz tego Iola też potrzebowała terapii. Nie złość się.
— Nie złoszczę się na terapię ani na Iolę.
— Ale na głos rozsądku, który słyszysz? Nie odpowiedział.
— Konieczny jest trans — powtórzyła Nenneke, obrzucając wzrokiem swój jaskiniowy ogródek. - Iola jest gotowa. Nawiązała z tobą kontakt fizyczny i psychiczny. Jeżeli chcesz wyjeżdżać, zróbmy to dziś w nocy.
— Nie. Nie chcę. Zrozum, Nenneke, w transie Iola może zacząć wieszczyć. Prorokować, czytać przyszłość.
— O to właśnie chodzi.
— Właśnie. A ja nie chcę znać przyszłości. Jak mógłbym robić to, co robię, gdybym ją znał? Zresztą, ja ją i tak znam.
— Jesteś pewien? Nie odpowiedział.
— No, dobrze — westchnęła. - Chodźmy już. Aha, Geralt? Nie chcę być niedyskretna, ale powiedz mi… Powiedz, jak wyście się poznali? Ty i Yennefer? Jak to się zaczęło?
Wiedźmin uśmiechnął się.
— Zaczęło się od tego, że ja i Jaskier nie mieliśmy niczego na śniadanie i postanowiliśmy nałowić ryb.
— Mam rozumieć, że zamiast ryby złowiłeś Yennefer?
— Opowiem ci, jak to było. Ale może po wieczerzy, bo zgłodniałem nieco.
— Chodźmy więc. Mam już wszystko, czego potrzebowałam.
Wiedźmin ruszył do wyjścia, powiódł jeszcze raz wzrokiem po jaskiniowej cieplarni.
— Nenneke?
— Aha?
— Połowa z tęgo, co tu masz, to rośliny, które nie rosną już nigdzie na świecie. Nie mylę się, prawda?
— Nie mylisz się. Więcej niż połowa.
— Czym to wytłumaczyć?
— Jeśli powiem, że łaską bogini Melitele, pewnie ci to nie wystarczy?
— Pewnie nie.
— Tak sądziłem — Nenneke uśmiechnęła się. - Widzisz, Geralt, to nasze jasne słońce ciągle jeszcze świeci. Ale już nie tak, jak dawniej. Chcesz, poczytaj sobie księgi. Jeżeli zaś nie chce ci się tracić na to czasu, to może zadowoli cię wyjaśnienie, że kryształ, z którego zrobiony jest dach, działa jak filtr. Eliminuje zabójcze promienie, których coraz więcej w świetle słonecznym. Dlatego rosną tu rośliny, których nigdzie na świecie dziko rosnących nie-zobaczysz.
— Zrozumiałem — kiwnął głową wiedźmin. - A my, Nenneke? Co z nami? Na nas też świeci słońce. Czy i my nie powinniśmy schronić się pod taki dach?
— W zasadzie powinniśmy — westchnęła kapłanka. -Ale…
— Ale co?
— Już za późno.
OSTATNIE ŻYCZENIE
I
Sum wystawił nad powierzchnię wąsaty łeb, targnął się z mocą, zachlapał, wzburzył wodę, błysnął białym brzuchem.
— Uważaj, Jaskier! — krzyknął wiedźmin, zapierając się obcasami w mokry piach. - Trzymaj, do cholery!
— Trzymam… — stęknął poeta. - Matko, ależ potwór! Lewiatan, nie ryba! Ale będzie jedzenia, bogowie!
— Popuszczaj, popuszczaj, bo linka pęknie! Sum przymurował do dna, nagłym atakiem ruszył pod prąd, w kierunku zakola rzeki. Linka zasyczała, rękawice Jaskra i Geralta zadymiły.
— Ciągnij, Geralt, ciągnij! Nie popuszczaj, bo zapłacze się w korzenie!
— Linka pęknie!
— Nie pęknie! Ciągnij!
Zgarbili się, pociągnęli. Linka z sykiem cięła wodę, wibrowała, siała kropelkami połyskującymi jak rtęć w blasku wschodzącego słońca. Sum nagle wynurzył się, zakotłował pod samą powierzchnią, napięcie sznura zelżało. Zaczęli szybko wybierać luz.
— Uwędzimy go — zasapał Jaskier. - Zawieziemy do wsi i każemy uwędzić. A z łba ugotujemy zupę!
— Uważaj!
Czując pod brzuchem płyciznę, sum wywalił się z wody do połowy dwusążniowego cielska, targnął łbem, chlasnął płaskim ogonem i ostro runął w głębinę. Z rękawic zadymiło się ponownie.
— Ciągnij, ciągnij! Na brzeg go, sukinsyna!
— Linka aż trzeszczy! Popuść, Jaskier!
— Wytrzyma, nie bój się! Z łba… ugotujemy zupę…
Przywleczony znowu w pobliże plaży sum zakotłował się i zatargał wściekle, jakby na znak, ze tak łatwo do garnka wsadzić się nie da. Bryzgi poleciały na sążeń w górę.
— Skórę sprzedamy… — Jaskier, zapierając się, ciągnął.linkę oburącz, czerwony z wysiłku. - A wąsy… Z wąsów — zrobimy…
Nikt nigdy nie dowiedział się, co tez poeta zamierzał zrobić z sumich wąsów. Linka pękła z trzaskiem, a obaj rybacy, straciwszy równowagę, zwalili się na mokry piasek.
— A niech cię cholera! — wrzasnął Jaskier, aż echo zadudniło po wiklinach. - Tyle żarcia przepadło! A bodajbyś zdechł, sumi synu!
— Mówiłem — Geralt otrzepał spodnie. - Mówiłem, zęby nie ciągnąć na siłę. Spieprzyłeś sprawę, kolego. Rybak z ciebie jak z koziej rzyci trąba.
— Nieprawda — oburzył się trubadur. - To, że ten potwór w ogóle wziął, to moja zasługa.
— Ciekawe. Palcem nie kiwnąłeś, by pomóc mi zastawić sznur. Grałeś na lutni i darłeś gębę na całą okolicę, więcej nic.
— Mylisz się — wyszczerzył zęby Jaskier. - Bo widzisz, gdy zasnąłeś, zdjąłem z haka pędraki i zaczepiłem zdechłą wronę, którą znalazłem w krzakach. Chciałem rano zobaczyć twoją minę, gdy tę wronę wyciągniesz. A sum złapał się na wronę. Na twoje pędraki gówno by wzięło.
— Wzięło, wzięło — wiedźmin splunął do wody, nawijając sznur na drewniane widełki. - Ale się urwało, boś ciągnął jak kto głupi. Zamiast gadać, zwiń resztę sznurów. Słońce już wzeszło, pora w drogę. Idę się pakować.
— Geralt!
— Czego?
— Na drugim sznurze też coś jest… Nie, psiakrew, tylko się zaczepiło. Cholera, trzyma jak kamień, nie dam rady! N00, poszło… Ha, ha, zobacz, co ciągnę! To chyba wrak szkuty z czasów króla Dezmoda! Ale wielkie gówno! Zobacz, Geralt!
Jaskier, rzecz jasna, przesadzał, wyciągnięty z wody kłąb przegniłych powrozów, resztek sieci i wodorostów był pokaźny, ale daleko mu było do rozmiarów szkuty z czasów legendarnego króla. Bard rozrzucił kłębowisko na plaży i zaczął grzebać w nim czubkiem buta. Wodorosty aż ruszały się od pijawek, kiełży i małych raczków.
— Ha! Popatrz, co znalazłem!
Geralt zbliżył się, zaciekawiony. Znaleziskiem okazał się obtłuczony kamionkowy dzban, coś w rodzaju dwuuchej amfory, zaplątany w sieć, czarny od zgniłych glonów, kolonii chruścików i ślimaków, ociekający śmierdzącym mułem.
— Ha! — zakrzyknął znowu dumnie Jaskier. - Czy ty wiesz, co to jest?
— Owszem. To jest stary garnek.
— Mylisz się — oświadczył trubadur, kawałkiem drewna odrapując z dzbana muszle i skamieniałą, zbryloną glinę. - To jest ni mniej, ni więcej, tylko zaczarowany dzban. W środku zaś siedzi dżinn, który spełni moje trzy życzenia.
Wiedźmin parsknął.
— Możesz się śmiać — Jaskier dokończył odrapywania, schylił się i opłukał amforę. - Ale na czopie jest pieczęć, a na pieczęci czarodziejski znak.
— Jaki? Pokaż.
— A jużci — poeta ukrył dzbanek za plecami. - Jeszcze czego, chciałbyś. Ja to znalazłem i potrzebne mi są wszystkie życzenia.
— Nie ruszaj tej pieczęci! Zostaw to!
— Puść, mówię! To moje!
— Jaskier, uważaj!
— Akurat!
— Nie dotykaj! O, jasna cholera!
Z dzbanka, który podczas szamotaniny upadł na piasek, buchnął czerwony, świetlisty dym.
Wiedźmin odskoczył i rzucił się w stronę biwaku po miecz. Jaskier, skrzyżowawszy ręce na piersi, nawet nie drgnął.