– W laboratorium, a nie przy łóżku chorego – dodała Lizzie. Odchodząc razem z May korytarzem, czuła na sobie wzrok Harry’ego.
– Ani śladu infekcji – rzekła Lizzie parę minut później.
Harry usiadł na krześle i odstawił kule.
– Ale ból się wzmaga – powiedział.
– Skręcenie jąder?
– Chyba tak.
Lizzie przeszła ochota do śmiechu. Wiedziała, że skręcenie jąder w mosznie zdarza się u chłopców w wieku Terry’ego bez wyraźnej przyczyny. I jedyna rada to natychmiastowa operacja.
– Nie możesz operować, stojąc o kulach.
– Ale jeśli odeślemy go do Melbourne, może być za późno na ratunek. Istnieje duże ryzyko trwałej bezpłodności. Musimy operować na miejscu.
– Jakim sposobem?
– Dam sobie radę. Będę operował, siedząc na stołku. To prosta operacja, nie potrwa długo. Pod warunkiem, że zajmiesz się znieczuleniem. Potrafisz?
– Przy tak prostej operacji? Oczywiście.
– No to na co czekamy?
– Jestem tylko kobietą. – Lizzie skromnie spuściła oczy. – Nie wiem, czy mam prawo wstępu do sali operacyjnej.
– Zasłonimy go prześcieradłem, żeby pani doktor nie doznała szoku – odparł Harry z łobuzerskim uśmiechem, za który miała ochotę go ucałować.
Mimo zapewnień, że czuje się znakomicie, Harry miał bladą i ściągniętą twarz. Był wyraźnie zmęczony. Na szczęście operacja nie będzie długa, pomyślała z ulgą Lizzie.
– Zamiast mi się przyglądać, zajmij się znieczuleniem – burknął Harry.
– Tak jest, szefie. – Poprawiła maseczkę na twarzy chłopca i sprawdziła odczyty na monitorach. Wszystko przebiega zgodnie z oczekiwaniami. Terry był zdrowy i dobrze zareagował na środki usypiające. Lizzie mogła część uwagi poświęcić Harry’emu. Jego zręczność wprawiła ją w podziw. Po dokonaniu nacięcia i otwarciu moszny lekko gwizdnął.
– Biedny dzieciak – powiedział. – Nic dziwnego, że jęczał z bólu. Ja w jego stanie chodziłbym po ścianach.
– Nie ma krążenia? – zapytała Lizzie.
Harry nie odpowiedział. Jego palce wykonywały delikatne ruchy mające przywrócić jądrom naturalne położenie. Lizzie i May wstrzymały oddech.
– I co?
– Wraca kolor.
Lizzie wydała z siebie westchnienie ulgi. Wiedziała, co to oznacza – przywrócenie obiegu krwi w jądrach. Wisząca nad chłopcem groźba trwałej bezpłodności minęła.
– Poszło łatwiej niż z twoją nogą – zauważyła.
– W końcu utrata zdolności rozrodczych to nie tragedia, w porównaniu ze stratą nogi – zauważył Harry.
– Tak sądzisz? Harry zastanowił się.
– Waszym zdaniem dzieci są ważniejsze od nogi?
– Emily pewnie by tak powiedziała – uszczypliwie odparła May.
– Zwłaszcza gdyby chodziło o cudzą nogę – zawtórował jej Harry.
– Nie oddałbyś nogi, żeby mieć dziecko? – zapytała Lizzie.
– To zależy – odparł. – Gdyby chodziło o żywe, oddychające niemowlę i ktoś mi powiedział: „ Albo poświęcisz nogę, albo dziecko umrze”, to pewnie wybrałbym dziecko.
– To bardzo pięknie z twojej strony – pochwaliła Lizzie.
– Ale dziecko musiałoby być wyjątkowo ładne i grzeczne – dodał Harry z przekornym uśmiechem.
– Emily marzy o szóstce dzieci – wtrąciła May. Harry omal nie wypuścił igły z rąk.
– Skąd wiesz? – zapytał.
– Od niej. Przepraszam, może nie powinnam tego powtarzać. Byłoby lepiej, gdybyś dowiedział się o tym od swojej narzeczonej.
Lizzie uznała, że należy zmienić temat. Harry był wyraźnie spięty i wyczerpany.
– Wszystko wskazuje na to, że Phoebe będzie miała sześcioro dzieci. Jedno dostanie zwycięzca konkursu, ale piątkę mogę podarować Harry’emu i Emily. Do kompletu zabraknie im tylko jednego maleństwa.
Żart nie był najlepszy, ale miała nadzieję, że Harry się uśmiechnie. On jednak jeszcze bardziej się zachmurzył.
– Opatrunek! – rzucił ostro do May, która podała mu co trzeba, rzucając Lizzie porozumiewawcze spojrzenie.
Chyba posunęły się za daleko.
Operacja dobiegła końca. Po wybudzeniu chłopca z narkozy i zapewnieniu rodziców, że dziecku nic już nie grozi, Harry pokuśtykał do służbowego mieszkania. Lizzie szła za nim z zatroskaną miną.
– Pomogę ci położyć się do łóżka – zaproponowała.
– Nie trzeba.
– Jestem w końcu twoim lekarzem. Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł spać w ubraniu.
– Skąd wiesz, że tak bym zrobił?
– Masz to wypisane na twarzy. Usiądź na łóżku, a ja pomogę ci się rozebrać.
Harry widział, że jego opór nie ma sensu. W końcu oboje są lekarzami. Zastrzegł sobie tylko, że zostanie w kalesonach. Wreszcie, kiedy z westchnieniem zadowolenia wyciągnął się na łóżku, Lizzie pochyliła się nad jego nogą.
– Boli? – spytała.
– Jak cholera.
– To nie było mądre.
– Nie miałem wyboru.
To prawda. Chłopcu groziło poważne niebezpieczeństwo.
– Pozwolisz wymasować sobie nogę?
– Nie trzeba.
– Nie bądź niemądry. Nie po to dokonywałam cudów na środku drogi w strugach deszczu, żeby pozwolić ci teraz umrzeć z powodu zakrzepu. Proszę o odrobinę rozsądku. Obiecuję, że prawie nie poczujesz.
– Kłamczucha.
– No to bądź dzielny, a ja w nagrodę przyniosę ci cukierka z oddziału dziecięcego – odparła z wesołym uśmiechem, po czym zabrała się do odwijania bandaży z opuchniętej nogi.
– Oj!
– Miałeś być dzielny. – Przysunęła sobie krzesło i jeszcze raz dokładnie obejrzała nogę. – Wkrótce wydobrzejesz – oznajmiła. – Blizna świetnie się goi.
– Dziękuję za pocieszenie. – Leżał na plecach z rękami podłożonymi pod głowę i patrzył w sufit.
– Powiedz, gdyby mocno zabolało.
– Nie boję się.
Jednakże nie sprawiła mu bólu. W końcu nie na darmo chodziła przez trzy lata na kursy fizjoterapii. Delikatnymi, wprawnymi ruchami masowała spuchniętą nogę, nie dotykając ledwo zabliźnionej rany. Pracowała długo, stosując różne techniki mające pobudzić krążenie krwi w uszkodzonych naczyniach i złagodzić podrażnienia.
Robiła to w milczeniu, a i on nie zdradzał ochoty do rozmowy. Leżał zatopiony w myślach. Jego umęczona twarz stopniowo się wygładzała i nabierała kolorów. Wysiłki Lizzie nie były daremne. Poczuła niewymowne zadowolenie.
Może powinna była zostać masażystką, a nie lekarzem, skoro potrafi usunąć ból. Zetrzeć cierpienie z jego twarzy…
– Pracujesz na oddziale nagłych wypadków? – Nieoczekiwane pytanie wyrwało ją z zamyślenia.
– Ja? Tak.
– Od dziewiątej do piątej?
– To zależy, od ósmej do czwartej, od czwartej do północy, albo od północy do ósmej. Dlaczego pytasz?
– Ale po dyżurze idziesz do domu.
– Czasami nawet na moim oddziale trzeba się kimś zająć po godzinach, ale na szczęście rzadko.
– Nie lubisz się zbytnio angażować?
– Wolę nie, jeśli nie muszę.
Przyglądał jej się badawczo. Widocznie poczuł się na tyle odprężony, by pomyśleć o niej. Nie była pewna, czy to ją cieszy.
– Dlaczego wolisz się nie angażować?
Lizzie westchnęła. Mogła mu powiedzieć, żeby pilnował swojego nosa, ale… Czemu nie? Nic się nie stanie.
– Po dyplomie pracowałam przez pewien czas jako lekarz rodzinny. – Nie chcąc patrzeć mu w oczy, znowu pochyliła się nad jego nogą. – Jedna z moich pacjentek, dziewczyna mniej więcej w wieku Lillian, cierpiała na depresję. Jak to bywa ze świeżo upieczonymi lekarzami, uważałam, że zjadłam wszystkie rozumy. O środkach antydepresyjnych przeczytałam, co tylko było do przeczytania. Poddawałam Patti i jej rodziców terapii rodzinnej zgodnie z wyuczonymi na studiach regułami. Postępowałam cały czas według zasad sztuki. – Lizzie przygryzła wargi. Wspomnienie nadal bolało.