– Jak ci naukowcy… Wally i ten drugi… George? Jak mogli popełnić tak wielki błąd?
– Wally i John nie popełnili żadnego błędu – odrzekł Darwin. – Jeden z wietnamskich techników pracujących w reaktorze przykleił zapewne wcześniej niewłaściwy symbol na puszce.
– A co się stało z plutonem?
– Według innego raportu w tejże samej gazecie „Tri-City Herold” z 19 stycznia 1997 – odparł Dar – rzecznik Ludowej Republiki Wietnamu powiedział, cytuję: „Instytut Badań Jądrowych w Dalat posiada pozostawioną przez Amerykanów porcję plutonu. Ilość ta niezbędna jest nam z powodów technicznych”.
Minor powiedział to lekkim tonem, ale zapadłe po tym milczenie Syd wydało mu się ciężkie.
– To znaczy, że – odezwała się w końcu kobieta – reaktor jest włączony i działa?
– Rosyjscy naukowcy pomogli go uruchomić Wietnamczykom zaledwie miesiąc po wygraniu wojny – odparował Darwin.
Rozdział osiemnasty
Dar, bezlitosny ekssnajper marines, spędził resztę piątkowej nocy i całą sobotę na szyciu stroju i przeglądaniu starych numerów „Architectural Digest”.
Kilka lat temu Lawrence myszkował wśród półek Minora i w pewnej chwili natknął się na kilka roczników czasopism poświęconym projektowaniu wnętrz.
– Do kogo, do diabła, należą? – spytał. Darwin zrobił błąd, próbując wyjaśnić powody, dla których lubi czytać tego typu czasopisma – opowiadał o fascynacji pozbawionymi ludzi wnętrzami, o ich pociągającej statyczności, perfekcyjności, ich… potencjalności. Mówił o zamrożonej na zawsze doskonałości przygotowywanej dla pary, homoseksualnej czy też heteroseksualnej, o panującej w pomieszczeniach cudownej pustce, o uwolnionym od podejmowania decyzji wszechświecie, w którym wszystko jest na swoim miejscu, każda poduszka ugnieciona i ułożona w idealny sposób. Któryś numer „Architectural Digest” przedstawiał doskonały pałac pewnej pary – reżysera i aktorki. Tyle że para ta trzy miesiące później ogłosiła, że się rozwodzi. Minora bawiła ta ironia ogromnej przepaści pomiędzy idealnie zaprojektowanymi, świetnie sfotografowanymi domami i chaosem panującym w rzeczywistym życiu. A poza tym dobrze mu się czytało te czasopisma w łóżku przed snem. – Jesteś stuknięty – podsumował jego wywód Lawrence.
Teraz Dar kartkował stronice numerów sprzed prawie dwóch lat, zanim znalazł artykuł, który zapamiętał. Dom Dallasa Trace’a kosztował sześć milionów dolarów i został zbudowany od podstaw w tłocznej dzielnicy tuż pod wierzchołkiem MulhoUand Drive po stronie San Fernando Valley. Dzielnica ta – Coy Drive, czego Darwin się dowiedział, choć oczywiście nie z tego artykułu w czasopiśmie – składała się głównie ze stosunkowo skromnych (od miliona dolarów), postawionych w latach sześćdziesiątych XX wieku, domów w stylu ranczerskim. Mecenas Trace zakupił trzy takie posiadłości, stojące na nich budynki zburzył i zrównał z ziemią po czym wynajął jednego z najbardziej ekscentrycznych amerykańskich architektów i polecił mu zbudować coś na kształt postmodernistycznego Luksoru; powstał dom z betonu, postarzonego żelaza i szkła. W dodatku budowla przylegała do stoku i górowała nad pozostałymi budynkami w okolicy.
Darwin przeczytał artykuł raz i drugi, koncentrując się na trzech stronach fotografii i starając się zapamiętać, które z ogromnych okien wychodzi z którego pomieszczenia. Do czasopisma dołączono nawet małą wkładkę, przedstawiającą siedzącego na krześle Barcelona (wyglądało na bardzo niewygodne) uśmiechniętego Dallasa Trace’a; podpis pod zdjęciem brzmiał: „Najwspanialszy prawniczy umysł świata”. Młoda żona adwokata, Imogene, cycata dwudziestotrzylatka, Miss Brazylii i obecna druga Wicemiss Świata, której Trace oficjalnie zmienił imię na Destiny, czyli „przeznaczenie” (ponieważ jej przeznaczeniem było poślubić sławnego prawnika), siedziała na jeszcze mniej wygodnie wyglądającej metalowej poręczy tegoż krzesła.
Sam dom Minor uznał za okropny (wszystkie te postmodernistyczne prowadzące donikąd korytarze, imponujące i ostre, lecz bezsensowne gzymsy, pretensjonalne, wysokie na dwanaście metrów sufity salonów, przemysłowe materiały ze sterczącymi wszędzie śrubami, zawiasami i łącznikami, skrzydełka z pozornie zardzewiałego żelaza, do niczego nie przydatne i nic nie znaczące, basen tak wąski, że można przezeń przeskoczyć), z uśmiechem też przeczytał wypowiedź architekta: „…aby nie przejmować się takimi burżuazyjnymi udogodnieniami jak zasłony czy żaluzje, ponieważ wysokie, wspaniałe okna, z których wiele łączyło się z sobą pod dziwnymi, ostrymi kątami i wychodziło na dziki wąwóz, służyło zniweczeniu wszelkich różnic między wnętrzem i»zewnętrzem«oraz wciągnięciu tego wspaniałego pustkowia we wszystkie jasne i piękne pomieszczenia mieszkalne”.
To „wspaniałe pustkowie”, o czym Dar wiedział po przestudiowaniu Przewodnika Thomasa i map topograficznych tego obszaru, było właściwie jedynym słabo rozwiniętym gospodarczo pasmem wzgórz na tym terenie, jedynym uratowanym przed buldożerami dzięki odkryciu tutaj licznych indiańskich zabytków i nieprzerwanych nacisków co bardziej upartych mieszkańców Coy Drive – łącznie z aktorem Leonardem Nimoyem i pisarzem Harlanem Ellisonem.
Szycie stroju ze skrawków było męczące i czasochłonne. Dar musiał wziąć zbyt duży, dwuczęściowy kombinezon khaki, przymocować do niego siatkę, wzmocnić przód kostiumu ciężkim płótnem, też w kolorach maskujących, a później naszyć łaty z mocniejszego płótna na łokcie i kolana.
Gdy skończył tę część wstępną zaczął „dekorować” kostium kilkoma setkami nieregularnych skrawków z juty i tkaniny workowej. Przez siedem godzin przyszywał nierówne kawałki materiału do każdej części siatki, którą wcześniej przytwierdził do kombinezonu. Mniej na przód, znacznie więcej na tył – tak aby zwisające aż do ziemi paski materiału całkowicie go zasłoniły, kiedy będzie leżał na brzuchu. Miękki, maskujący kapelusz z szerokim rondem „udekorował” podobnie, tu jednak wykorzystał siatkę chroniącą przed moskitami.
W Wietnamie Darwin nigdy nie nosił ani nie szył tego typu kostiumów, gdyż marines walczyli w dżungli w mundurach polowych w kolorze zielonym albo khaki, często podczas czekania na wroga używając dla kamuflażu gałęzi i liści; czasami wykopywali sobie tak zwane stanowisko ogniowe kryjące brzuch i dokładnie się przykrywali. Kostiumy ze skrawków były w tamtej sytuacji po prostu zbyt grube i niewygodne, utrudniałyby zatem walkę w dżungli. W połowie lat siedemdziesiątych w Camp Pendleton, nieco na północ od San Diego, Dar poznał historię tych kostiumów. Stroje ze skrawków wymyślili w XIX stuleciu szkoccy myśliwi, którzy ubierali się w nie podczas podchodzenia zwierzyny, w identycznym celu używali ich także kłusownicy. Snajperzy niemieccy odkryli je podczas I wojny światowej i nieco je unowocześnili – odrzucili wyposażone w kaptury, zbyt wielkie, sztywne i niewygodne płaszcze typu wojskowego i stworzyli własne, maskujące, długie kurtki, które zakładali, gdy czołgali się po ziemi niczyjej. [powstały w okresie I wojny światowej termin, oznaczający obszar (szeroki od kilkunastu do 300 metrów, czyli więcej niż zasięg rzutu granatem) pomiędzy okopami dwóch walczących stron, pozostający poza ich kontrolą.] Wkrótce przywrócili pożyteczne kaptury maskujące, które można było naciągnąć na głowę, pozostawiając jedynie małą szczelinę z przezroczystym paskiem na oczy. Snajperzy szybko też zauważyli, że oko ludzkie – szczególnie na polu bitwy – jest wyjątkowo wyczulone, toteż dostrzega zarówno najbardziej przelotny widok zarysu ludzkiej twarzy, jak i niezwykły ruch pełzającego krzewu. Mignięcie lufy karabinu również natychmiast przyciąga uwagę strzelców i innych żołnierzy.
Tak czy inaczej w wieku XX snajperski strój ze skrawków ewoluował dzięki surowemu, lecz niezwykle skutecznemu procesowi selekcji naturalnej. Dzisiaj w szkołach dla strzelców wyborowych, takich jak Royal Marines w Lympstone (Devon), Scout Sniper School marynarki Stanów Zjednoczonych w Quantico, w stanie Wirginia, Camp Lejeune czy Camp Pendleton, podoficerowie marines często zabierają wizytujących oficerów na poligon, gdzie pokazują im w praktyce teoretyczne korzyści kamuflażu w strzelaniu z ukrycia. Pod koniec krótkiego wykładu od pięciu do trzydziestu pięciu ubranych w maskujące stroje ze skrawków snajperów wstaje – zwykle wszyscy znajdują się od zaskoczonych oficerów armii nie dalej niż sześć metrów, a wielu z nich dosłownie na wyciągnięcie ręki. Dobry maskujący strój ze skrawków powinien pozostać całkowicie niewidoczny, w przeciwnym razie ubranemu w niego snajperowi grozi niebezpieczeństwo.
Z dziwnych względów Darwinowi sprawiała przyjemność myśl, że nawet dzisiaj studenci szkół snajperskich najczęściej sami szyją sobie te kostiumy w wolnym czasie. Niektóre z efektów ich pracy, które widział podczas wizyt w Camp Pendleton w ostatnich latach, były bardzo oryginalne.