Teraz wreszcie był obudzony. Jego pozycja na statku mogła być równie zagrożona jak wtedy, gdy go usypiano, ale przynajmniej zmieniła się sceneria.
— No i co? Znów udało mi się wywinąć? — spytał Valensina, który przeprowadzał serię zwykłych testów.
— Zawsze miałeś pięćdziesiąt procent szans przeżycia, ale to nie znaczy, że jesteś nieśmiertelny, Scorp. Jeśli znów dasz się zamrozić, nie wyjdziesz z tego.
— Powiedziałeś, że następnym razem mam dziesięć procent szans przeżycia.
— Usiłowałem dodać ci ducha.
— Mniej niż dziesięć?
Valensin wskazał na kasetę zimnego snu.
— Jeśli znów tu wskoczysz, równie dobrze możemy pomalować ją na czarno i przymocować uchwyty.
Mój stan zdrowia jest naprawdę zły, pomyślał Scorpio, nie zważając na typową dla Valensina skłonność do koloryzowania. Pod pewnymi względami było tak, jakby w ogóle go nie zamrożono, jakby upływ czasu zrobił swoje. Pogorszył mu się wzrok i słuch, widzenie peryferyjne prawie znikło. Poprzednio, patrząc prosto przed siebie, widział wszystko ostro — teraz jak przez mgłę. Cały czas musiał prosić Valensina, by mówił głośniej, ponieważ przeszkadzał mu hałas klimatyzatorów. Poprzednio nigdy nie miał takich problemów. Spacer po pokoju szybko go męczył; Scorpio musiał co chwilę odpoczywać, aby zaczerpnąć tchu. Wydolność serca i pojemność płuc zmniejszyły się. Układ krążeniowy świń podrasowano dla celów komercyjnych, dla wygody transplantacji transgenicznych, ale firmy nie dbały o długowieczność produktu. Planowane wyjście z użycia, tak to nazywano.
Opuszczając Ararat, Scorpio miał pięćdziesiąt lat. Praktycznie rzecz biorąc, nadal miał pięćdziesiąt lat — przeżył tylko dodatkowo kilka tygodni. Jednak wejście w stan zimnego snu, a potem wybudzenie dołożyły mu siedem czy osiem lat, ponieważ jego komórki otrzymały przy tym niezłe cięgi. Gdyby Scorpio nie spał, jego stan byłby tylko nieco gorszy.
Jednak ciągle żył. Przeżył więcej lat czasu wszechświata niż większość świń. Co z tego, że przekroczył granice świńskiej długowieczności? Był słaby, ale jeszcze nie powalony.
— Więc gdzie jesteśmy? — spytał Valensina. ~ Zakładam, że w okolicach 107 Piscium. A może obudziłeś mnie po to, żeby mi powiedzieć, jakim złym pomysłem było obudzenie mnie?
— Jesteśmy w okolicach 107 Piscium, ale musisz nadrobić trochę zaległości. — Valensin pomógł mu wejść na kanapę treningową. Scorpio zauważył, że dwa stare serwitory w końcu się popsuły i wyznaczono im rolę wieszaków stojących na straży po obu stronach drzwi.
— Coś mi się tu nie podoba — rzekł. — Jak długo to trwało? Który rok mamy?
— Dwa tysiące siedemset dwudziesty siódmy — odparł Valensin. — I kiedy to słyszę, nie podoba mi się to jeszcze bardziej niż tobie. Aha, jeszcze jedno.
— Co takiego?
Valensin podał mu zakrzywioną białą skorupę przypominającą kawałek lodu.
— Trzymałeś to w dłoni, gdy cię usypiano. Przypuszczam, że to ma dla ciebie jakieś znaczenie.
Scorpio wziął od doktora odłamek konchy.
Coś było nie tak, ale nikt mu tego nie wyjaśnił. Scorpio spoglądał po twarzach osób siedzących przy stole konferencyjnym, usiłując zorientować się w sytuacji. Byli obecni wszyscy, których się spodziewał: Cruz, Urton, Vasko oraz seniorzy, których niezbyt dobrze znał. Również Khouri. Wtem uzmysłowił sobie, że brakuje Aury.
— Gdzie ona jest? — spytał.
— Ma się dobrze — odparł Vasko. — Jest bezpieczna i zdrowa. Wiem, bo ją właśnie widziałem.
— Niech ktoś mu wyjaśni — poprosiła Khouri.
Wygląda starzej niż poprzednio, pomyślał Scorpio. Więcej zmarszczek na twarzy, więcej siwizny. Obcięte krótko włosy sczesała na czoło, przez skórę niemal przeświecały kości czaszki.
— Co mają mi wyjaśnić?
— Co ci powiedział Valensin? — spytał Vasko.
— Tylko datę.
— Musieliśmy podjąć trudne decyzje. Podczas twojej nieobecności, Scorp, robiliśmy wszystko, co się dało.
Podczas mojej nieobecności. Czyja ich opuściłem, zostawiłem na lodzie, gdy mnie najbardziej potrzebowali? Jakbym to ja był winien, jakbym się uchylił od odpowiedzialności, pomyślał.
— Jestem pewien, że wam się udało — rzekł, szczypiąc się w grzbiet nosa. Zbudził się z bólem głowy i ból nadal mu dokuczał.
— Przybyliśmy tu w 2717 roku — zaczął Vasko — po dziewiętnastu latach lotu z układu Yellowstone.
— Valensin wymienił inną datę.
— Nie kłamał — powiedziała Urton. — Data lokalna tego układu to 2727. Dotarliśmy w pobliże Heli prawie dziesięć lat temu. Nie obudziliśmy cię wtedy, bo nie był to odpowiedni moment. Valensin powiedział nam, że możemy spróbować tylko jeden raz. Gdybyśmy cię wtedy obudzili, w tej chwili już byś nie żył albo znów musielibyśmy cię zamrozić i wtedy miałbyś małą szansę na wybudzenie.
— Nie było innego wyjścia, Scorp. Nie mogliśmy sobie pozwolić na trwonienie tak cennego dobra, jakim jesteś.
— Nie masz pojęcia, jak miło, że to mówisz.
— Chodzi mi o to, że musieliśmy poważnie rozważyć czas twojego wybudzenia. Mówiłeś nam, żebyśmy czekali, aż dotrzemy na Helę.
— Właśnie.
— Więc teraz nastąpiło właściwe przybycie. Tak naprawdę po jawiliśmy się tutaj kilka tygodni temu. Odlecieliśmy i zrobiliśmy pętlę w lokalnym kosmosie.
— Po co?
— Gdy przybyliśmy dziesięć lat temu — wyjaśnił Vasko — zorientowaliśmy się, że sytuacja w tym układzie jest znacznie bardziej skomplikowana od przewidywanej. Adwentyści blokowali dostęp do Haldory — planety, która coraz częściej na chwilę znika. Jeśli chcesz zbliżyć się do Heli, musisz pertraktować z kościołem, a i tak nie pozwolą ci wysłać żadnej sondy w pobliże gazowego giganta.
— Mogliście użyć broni i zdobyć siłą to, na czym wam zależało.
— I dopuścić się rozlewu krwi? Na Heli jest milion niewinnych obywateli, ponadto setki tysięcy spaczy w statkach zaparkowanych w tym układzie. A poza tym nie wiedzieliśmy dokładnie, czego szukamy. Użycie broni to ryzyko zniszczenia tego, co było nam potrzebne. Albo zmarnowanie na zawsze szansy, że to dostanie się w nasze ręce. Ale gdyby udało nam się zbliżyć do Quaiche’a, wówczas zaatakowalibyśmy nasz problem od środka.
— Quaiche jeszcze żyje? — spytał Scorpio.
— Teraz mamy pewność. Khouri i ja rozmawialiśmy z nim dzisiaj — rzekł Vasko. — Ale to pustelnik, podtrzymywany przy życiu za pomocą terapii długowieczności, która jest coraz mniej skuteczna. Nigdy nie opuszcza Lady Morwenny, swojej katedry. Nie śpi. Zmienił swój mózg tak, że nie musi spać. Nawet nie mruga. Każdą przytomną chwilę życia wpatruje się w Haldorę i czeka, aż ona mrugnie.
— A więc zwariował.
— A ty w jego sytuacji byś nie zwariował? Przydarzyło mu się tam coś strasznego. I to pchnęło go do szaleństwa.
— Ma wirusa indoktrynacyjnego — powiedziała Cruz. — Miał go we krwi, zanim jeszcze dotarł na Helę. Teraz jest tam rozwi nięty cały przemysł: oddzielają, rozszczepiają na różne gatunki,
łączą z innymi wirusami przyniesionymi przez ewakuowanych. Mówi się, że Quaiche’a czasami nachodzi zwątpienie, gdy sobie uzmysłowi, że wszystko, co stworzył, to oszustwo. W głębi duszy wie, że zniknięcie jest zjawiskiem racjonalnym, a nie cudem. Wtedy wstrzykuje sobie do krwi nowy szczep wirusa indoktry — nacyjnego.
— Trudno przejrzeć takiego człowieka — zauważył Scorpio.