Statki gwardzistów dotarły po kilku sekundach na orbitę, a po kilku dalszych zidentyfikowały swoich braci parkujących już wokół Heli. Wszędzie widać było, że są przestawiane w tryb czynny. Statki przegrupowały się, stworzyły szyk i rozpoczęły lot ku „Nostalgii za Nieskończonością”.
W tym samym czasie, gdy statki opuszczały Helę, inny pojazd siadał na lądowisku Lady Morwenny, obok większego promu, który przywiózł ze światłowca ultraskich delegatów.
Grelier siedział w kokpicie przez kilka minut i pstrykał przełącznikami o główkach z kości słoniowej — ustawiał parametry tak, by podczas jego nieobecności podstawowe systemy pracowały na jałowym biegu. Katedra była już niepokojąco blisko mostu i Grelier nie zamierzał w niej przebywać podczas przekraczania rozpadliny. Wymyśli jakiś pretekst wyjazdu: obowiązki wobec Wieży Zegarowej albo Urzędu Analizy Krwi. Istnieją dziesiątki wiarygodnych powodów. A jeśli dziekan uzna jednak, że potrzebne mu towarzystwo medyka podczas przekraczania mostu? Ucieknę i później będę się tłumaczyć, pomyślał. O ile w ogóle będzie jakieś „później”. Ale w takiej sytuacji wolał nie czekać, aż statek się rozgrzeje.
Zapiął hełm, zebrał swoje rzeczy i przeszedł przez śluzę. Musiał przyznać, że widok miejsca, gdzie grunt się kończył i zaczynał stromy klif, ku któremu zmierzali, był fantastyczny. Tego już się nie da powstrzymać, pomyślał. Zmniejszenie prędkości Lady Morwenny wiązało się z zawiłymi procedurami biurokratycznymi. Obieg papierków trwał wiele godzin, nim dotarły do techników Mocy Napędowej, którzy sterowali kontrolkami silnika. Uzależniono ich psychicznie, by wierzyli, że katedra nigdy nie powinna zwalniać. Prosili więc o potwierdzenie rozkazów, przesyłając korespondencję drogą służbową w górę łańcucha dowodzenia, co powodowało dalszą wielogodzinną zwłokę. A tym razem nie wystarczyło wyhamować katedrę — należało ją całkowicie zatrzymać. Grelier zadrżał na myśl, jak długo to może potrwać.
Nagle dostrzegł coś kątem oka. Spojrzał w górę: niezliczone iskierki śmigały po niebie. Dziesiątki, setki statków. Co się dzieje?
Na horyzoncie zobaczył znacznie większą sylwetkę świat — łowca — migoczącą stalowoszarą drzazgę. Statki zmierzały w tamtą stronę.
Coś się szykuje.
Grelier ruszył do wejścia, żeby wszystkiego się dowiedzieć. Zauważył czerwoną plamę na końcu laski. Wydawało mu się, że wyczyścił ją przed wyjazdem z Vigrid, ale widocznie niezbyt starannie.
Cmokając, wytarł koniec laski o pokrywający lądowisko szron — zostały na nim różowe smugi.
Potem poszedł do dziekana. Miał dla niego interesujące wieści.
Orca Cruz jako pierwsza z oddziału dostrzegła na końcu szerokiego, niskiego korytarza dwóch adwentystów posuwających się ku niej miarowym lunatycznym krokiem.
Odwróciła się do trzech idących za nią oficerów Bezpieczeństwa.
— Używamy minimalnej siły — powiedziała cicho. — Tylko bagnety i paralizatory. Ci dwaj nie mają miotaczy ognia, a chciała bym ich przepytać.
Skinęli jednocześnie głowami. Wiedzieli, co Cruz miała na myśli.
Ruszyła na intruzów z bagnetem. Adwentyści prawie nie mieli na sobie zbroi. Raporty od innych jednostek Sił Bezpieczeństwa — te same, które ostrzegały, że napastnicy mają miotacze ognia — informowały, że adwentyści pozbyli się swoich skafandrów próżniowych. Nie wierzyła, póki nie zobaczyła na własne oczy. Coś sobie jednak zostawili: mieli w dłoniach jakieś wyszczerbione odłamki, a do torsów przymocowali duże zakrzywione skorupy. Nadal nosili metalowe rękawice i hełmy z różowymi pióropuszami.
Podziwiała przemyślność ich strategii.
Dobrze wiedzieli, że zbroje nie były w zasadzie potrzebne. Ultrasi niechętnie bowiem użyliby przeciw nim broni energetycznej nawet w rejonach oddalonych od wrażliwych systemów statku. Wpojono im, że nawet jeśli statkowi grozi przejęcie, nie można mu zrobić krzywdy, tym bardziej że każdy centymetr kwadratowy „Nostalgii” jest podłączony do układu nerwowego kapitana. Widzieli, co się dzieje, gdy statek został przypadkowo zraniony. Wszyscy wtedy czuli ból kapitana.
Cruz przesunęła się ku napastnikom i zawołała:
— Odłóżcie broń! Wiecie, że wam się nie uda.
— Ty odłóż broń — warknął adwentysta. — Potrzebny nam wasz statek. Nikomu nie stanie się krzywda. Potem go wam zwrócimy.
— Mogliście grzecznie poprosić.
— A wyrazilibyście zgodę?
— Raczej nie — przyznała po chwili zastanowienia.
— Więc nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Oddział Cruz zbliżył się na odległość dziesięciu metrów od adwentystów. Zauważyła, że jeden z nich nie ma rękawicy, tylko sztuczną rękę. Pamiętała go: Scorpio zadał sobie dodatkowo trud, by sprawdzić, czy nie ma w niej bomby z antymaterii.
— Ostatnie ostrzeżenie — rzekła.
Drugi adwentysta cisnął w nią ostrzem: podczas gdy wirowało w powietrzu, Cruz rzuciła się do tyłu. Poczuła powiew, gdy ostrze śmignęło tuż przy jej szyi i utkwiło w ścianie. Znów jakaś broń koziołkowała ku niej — Cruz usłyszała, jak broń szuka słabego punktu w jej pancerzu, ale go nie znalazła.
— Dobrze, gra skończona. — Skinęła na swoich ludzi. — Spacyfikować ich!
Wysunęli się przed nią z bagnetami i paralizatorami w pogotowiu. Adwentysta skierował w jej stronę sztuczną dłoń, jakby ją ostrzegał. Nie zaniepokoiła się. Scorpio dokładnie ich sprawdził i w dłoni nie mogło być ukrytej broni.
Koniec palca wskazującego oddzielił się, ale nie upadł na podłogę, tylko powoli odpłynął jak leniwie startujący statek kosmiczny.
Cruz patrzyła na to jak sparaliżowana. Koniuszek palca przyśpieszył, kiwając się lekko, a potem, gdy ręka się poruszyła, skręcił na prawo, jakby cały czas był z nią połączony niewidzialną nicią.
Był połączony, uświadomiła sobie Cruz.
— Kosa z włókna monomolekularnego! — krzyknęła. — Cofać się! Cofać się, do cholery!
Koniuszek palca zataczał teraz koła, podczas gdy ręka adwentysty wykonywała małe, swobodne ruchy. Kręgi powiększały się i koniuszek palca zmienił się w końcu w rozmazany szary pierścień metrowej szerokości. Orca Cruz widziała w Chasm City upiorne skutki działania kosy. Widziała, co stało się z ludźmi, którzy napatoczyli się na linie obronne statycznej kosy lub kosy ruchomej, takiej jak ta, z którą teraz mieli do czynienia. Skutki zawsze były przerażające, ale bardziej od krzyków i posiekanych ciał Orca zapamiętała wyraz twarzy ofiar w chwili, gdy uświadomiły sobie swój błąd. Nie przerażenie i szok, ale raczej zażenowanie, że za chwilę zrobią z siebie straszne widowisko.