Выбрать главу

Drugi adwentysta leżał na boku. Jego tors, choć chroniony resztkami zbroi, broczył krwią.

Statek jęknął.

— Ostrzegałam was — powiedziała Cruz. Trzymała w ręce zimną broń, z której ani razu nie wystrzeliła.

Drugi adwentysta przesuwał ręką po twarzy, jakby chciał odgonić osę.

— Nie ruszaj się! — Cruz podeszła do niego ostrożnie. — Nie ruszaj się, to może przetrwasz.

Nadal skrobał ręką po twarzy, teraz w okolicy oka. Wreszcie zatopił palce w oczodole i coś stamtąd wyciągnął. Przez chwilę trzymał to między kciukiem a palcem wskazującym. Cruz zobaczyła ludzkie oko, połyskliwe i ukrwione.

— Powiedziałam…

Mężczyzna zmiażdżył palcami oko. Pojawiła się żółta smuga dymu. Chwilę później Cruz poczuła w płucach gaz paraliżujący. Nikt jej nie musiał mówić, że jest zabójczy.

* * *

Dziekan obserwował ze swojej bezpiecznej mansardy postępy akcji. Kamery rozmieszczone wszędzie na Heli przekazywały obraz ultraskiego statku w czasie rzeczywistym, bez względu na to, w jakim miejscu orbity się znajdował. Quaiche widział charakterystyczny błysk płomienia z ultraskiego silnika — wiadomość od Seyfartha, że pierwsza faza operacji przebiegła pomyślnie. Widział — a w zasadzie odczuł — masowy odlot statków Gwardii Katedralnej oraz formowanie eskadry nad Helą. Statki były małe i lekkie, ale liczne. Wrony potrafią zadziobać człowieka na śmierć.

Nie miał informacji o tym, jak przebiegają walki wewnątrz statku. Jeśli Seyfarth realizował swój plan, to dwudziestu członków straży przedniej powinno było zacząć atak tuż po tym, jak sygnał dotarł na Helę. Dzielny Seyfarth musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jego szanse przeżycia do chwili nadejścia posiłków nie są zbyt duże. Ale był mistrzem przetrwania. Najprawdopodobniej stracił część swojego oddziału, ale sam — Quaiche miał nadzieję — nie został zabity. Gdzieś nadal walczył na statku, nadal trwał.

Dziekan rozpaczliwie chciał wiedzieć, co się tam teraz dzieje. Tyle lat planowania, marzeń o realizacji szalonych projektów. To wołająca o pomstę niesprawiedliwość, ze nie może śledzić rozwoju sytuacji. W wyobraźni zawsze wszystko albo szło pomyślnie, albo nie. Nigdy nie przeżywał męczarni niepewności.

Eskadry napotkały niespodziewany opór ze strony systemów obronnych kadłuba. Obrazy pokazywały statek w otoczce błyskających eksplozji, jakby ciemny złowieszczy zamek urządził pokaz fajerwerków. Większość ultraskich statków dysponowała jakąś obroną, więc Quaiche’a nie dziwiło to, że również „Nostalgia” ją ma. Opowiastka, którą rozpowszechniał dla ukrycia swych prawdziwych celów, wymagała nawet, by statek potrafił się bronić, ale zaskoczyły go skala tej obrony oraz szybkość i skuteczność reakcji. A jeśli gwardziści napotkają wewnątrz statku taki sam nieoczekiwany opór? Jeśli Seyfartha zabito? Jeśli wszystko powoli zmierza ku katastrofie?

W fotelu odezwał się dzwonek, sygnalizujący nadejście wiadomości. Drżącą dłonią dziekan zaczął manipulować przy kontrolkach.

— Quaiche — zgłosił się.

— Raport od Gwardii Katedralnej — usłyszał poprzez trzaski stłumiony głos. — Jednostkom wspomagającym trzy i osiem udało się wtargnąć. Wyłom w kadłubie zrobiony. Nie ma poważniej szych przecieków powietrza. Oddziały wspomagające są teraz na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Próbują nawiązać kontakt ze strażą przednią.

Quaiche westchnął. Oczywiście wszystko szło zgodnie planem i oczywiście wszystko okazało się nieco trudniejsze od przewidywań. Taka jest natura doniosłych zadań. Quaiche nigdy nie powinien był wątpić w ostateczny sukces.

— Informuj mnie na bieżąco — powiedział.

* * *

Dwie niepasujące do siebie postacie — wielki pusty skafander kapitana i dziecięca sylwetka świni — człapały w stronę pola walki. Szli korytarzami, które nigdy nie nadawały się w pełni do zamieszkania: grasowały tu szczury, spływały obrzydliwe ścieki i toksyny, panowała grobowa ciemność, tylko gdzieniegdzie błyskało słabe światełko. Scorpio szedł za kapitanem w zupełnie nieznane mu rejony. Przechodzili przez ukryte luki i szczeliny, gdzie świnia zauważał coraz mniej oznak władzy zarządu statku. Poznikały stąd awaryjne układy elektryczne i hydrauliczne oraz luminescencyjne strzałki, wskazujące kierunek. Wybierali drogę przez rejony statku bliskie kapitanowi: prywatne korytarze, które tylko on nawiedzał. To jego ciało i krew, myślał Scorpio, i wyłącznie on decyduje, jak ich używać.

Świnia nie miał złudzeń, że widzi prawdziwego kapitana. Skafander to tylko obiekt skupiający uwagę, ale tak naprawdę kapitan był wszędzie, obecny w każdym ścięgnie konstrukcji. Scorpio wolałby wprawdzie mieć do czynienia z czymś, co ma twarz, a nie z pustym skafandrem, ale i tak było to lepsze niż samotność. Został poważnie zraniony przez przywódcę adwentystów i kiedyś na pewno odczuje odroczony szok pourazowy. Dwadzieścia lat temu zlekceważyłby swoje rany, ale teraz nie da się niczego zbagatelizować.

Jego rozmyślania przerwał głos kapitana.

— Scorp, musimy coś omówić. My dwaj. Nim będzie za późno.

— Tak, kapitanie?

— Przylecieliśmy tu zgodnie z instrukcjami Aury, w nadziei, że znajdziemy coś, co da nam przewagę nad Inhibitorami. Kluczem do tego byli Quaiche i czmychacze, dlatego dziewięć lat temu wysłaliśmy Aurę na Helą. Miała zbierać informacje i tylnymi drzwiami wejść do katedr, nie wzbudzając podejrzeń, że ma z nami jakiś związek. To był dobry plan, Scorp. W tamtym cza sie nie mieliśmy lepszego. Nie powinniśmy jednak zaniedbywać Haldory.

— Nikt jej nie zaniedbuje. Aura uważa, że udało jej się nawiązać kontakt z cieniami za pośrednictwem tamtego skafandra. Na razie wszystko idzie chyba dość dobrze?

— Mogłoby iść dobrze, gdyby adwentyści nas nie zdradzili. Nie mamy nadzoru nad skafandrem. Quaiche go kontroluje, ale nie możemy mu już ufać. Czas podbić stawkę, Scorp. Nie możemy trzymać się jednej linii negocjacji.

— Więc wyślemy ładowniki z instrumentami, tak jak zawsze planowaliśmy.

— Ładowniki miały odgrywać rolę zwiastunów. Najprawdopodobniej nie dowiemy się niczego nowego w porównaniu z rym, co przekazała nam Aura. Wcześniej czy później musimy użyć wielkich armat.

Przez chwilę Scorpio zapomniał o bólu.

— Co masz na myśli?

— Musimy wiedzieć, co jest wewnątrz Haldory — oznajmił kapitan. — Musimy przedrzeć się przez ten kamuflaż i nie możemy czekać tutaj na zniknięcie.

— Chcesz użyć broni kazamatowej? — domyślił się Scorpio. — Wystrzelić w planetę i zobaczyć, co się stanie?

— Jak powiedziałem, czas na wielkie armaty.

— To ostatnia, która nam została. Weź to pod uwagę, kapitanie. Skafander przyglądał mu się pustym otworem przyłbicy.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

* * *

Skafander szedł teraz wolniej.

— Scorp, coś jest przed nami. Scorpio spojrzał w ciemność.

— Niczego nie widzę.

— Wyczuwam to, ale użyję skafandra, żeby dokładniej się przyjrzeć. Nie mam tu kamer.

Minęli łagodny zakręt i znaleźli się w części statku, którą Scorpio rozpoznał — wcześniej prowadził tym korytarzem adwentystów. Z kinkietów na ścianach sączyło się mętne światło barwy sepii.