Выбрать главу

— Scorp, tu są ciała. Źle to wygląda.

Skafander poczłapał przez obrzydliwą breję do na wpół zanurzonych w błocie ciał. Lampka czołowa skafandra rzucała smugi światła, przed którymi czmychały zdziczałe szczury.

— To nie są adwentyści — stwierdził Scorpio. Skafander przyklęknął przy ciałach.

— Rozpoznajesz ich?

Scorpio kucnął, krzywiąc się z bólu. Odwrócił jedno z ciał na plecy, by zobaczyć twarz. Wyczuł szorstką skórę przepaski na oko.

— To Orca Cruz — powiedział rzeczowym, obojętnym głosem. Nie żyje, pomyślał. Ta kobieta była lojalna w stosunku do mnie przez trzydzieści lat, a teraz nie żyje. Pomagała mi, chroniła mnie, walczyła dla mnie, zabawiała mnie swoimi opowiadaniami. Nie żyje, a zginęła przez mój błąd, moją głupotę, przez to, że nie przejrzałem planów adwentystów.

Usłyszał syk tłoków i siłowników. Olbrzymia rękawica kapitana spoczęła na jego ramieniu.

— W porządku, Scorp. Wiem, co czujesz.

— Nic nie czuję.

— To właśnie miałem na myśli. Za szybko. Zbyt nagle to się stało.

Scorpio spojrzał na pozostałych poległych — wiedział, że to członkowie Sił Bezpieczeństwa. Nie mieli żadnych obrażeń, ale ich broń zniknęła.

— Była dobra — powiedział. — Stała u mego boku, choć mogła stworzyć własne królestwo w Chasm City. To niesprawiedliwe w stosunku do niej. Do nich wszystkich.

Z wysiłkiem wstał i oparł się o ścianę. Najpierw Lasher podczas lotu na Resurgam. Potem musiał pożegnać się z Bloodem, prawdopodobnie na zawsze. Teraz zginęła Cruz, jego ostatni cenny łącznik z życiem w Chasm City, z życiem, które powoli zapominał.

— Nie wiem jak ty, kapitanie, ale ja jestem gotów potraktować to wszystko jako osobistą sprawę.

— Ja już tak to traktuję.

* * *

Na „Nostalgii” rozgorzała wściekła bitwa. Powoli szczęście opuszczało adwentystów. Ostatni gwardziści, którzy nie zdołali wedrzeć się do wnętrza, zostali zabici przez zainstalowane na kadłubie systemy obronne. Małe statki agresorów — które użyły do cumowania wystrzelanych kotwic, klejów, chwytaków rakietowych czy wiertarek — wisiały teraz wczepione w cielsko monstrualnego zwierza, wyrzucając w przestrzeń pióra uciekającego powietrza i smugi płynów. Inne statki zostały rozerwane na strzępy, nim w ogóle zbliżyły się do światłowca, i ich gorące pogruchotane wraki wlokły się za wielkim statkiem orbitującym wokół Heli. Z księżyca nie wystrzelono żadnych dodatkowych posiłków — pierwszy atak miał być totalny i druzgocący i dlatego zmobilizowano wtedy prawie całą Gwardię.

Nie spodziewano się tak wielkiego oporu. Ale żołnierze Gwardii Katedralnej byli połączeni więzami krwi z Zakonem adwentystów, w ich żyłach płynęła esencja quaicheistowskiej doktryny, i odwrót był dla nich w zasadzie nie do pomyślenia. Nie musieli znać celu swej misji, by wiedzieć, że jest nadzwyczaj ważna dla dziekana.

Koncentrowali się tak bardzo na tym, by znaleźć bezpieczną drogę do kadłuba, że nie zauważyli, iż w boku „Nostalgii” otwierają się drzwi i pojawia się szparka złocistego światła. Drzwi były maleńkie, ale tylko w porównaniu z ogromem statku.

Maszyna, która wyłoniła się stamtąd, nie przypominała żadnego statku kosmicznego, nawet tych niezgrabnych łodzi do operacji międzystatkowych. Była to forma dziwna i abstrakcyjna, surrealistyczne zestawienie brązowo-zielonych kryz, bez okien i szwów, jakby wyrzeźbiona w mydle czy marmurze, a całość zamknięta była w prostej czarnej uprzęży, okratowanej ramie z zapadkami do dokowania, silnikami oraz urządzeniami nawigacyjnymi i celowniczymi.

To broń kazmatowa. Kiedyś mieli czterdzieści sztuk broni tej klasy. Teraz została tylko jedna. Znacznie mniej zaawansowana technicznie od ostatnich nabytków „Nostalgii”, na przykład od min pęcherzowych czy broni hipometrycznej. Ale nowa broń działała z chirurgiczną precyzją, a nie z brutalną siłą, dlatego ciągle było zapotrzebowanie na broń kazamatową.

Maszyna wysunęła się w kosmos. Wokół uprzęży silniki iskrzyły na niebiesko-biało. Blask oświetlił „Nostalgię”, omiótł twardym promieniowaniem czarne sylwetki ostatnich statków Gwardii.

Nikt tego nie zauważył.

Broń kazamatowa wykonała obrót i uprząż ustawiła się w kierunku wiszącej na niebie Haldory. Potem przyśpieszyła, oddalając się od „Nostalgii za Nieskończonością”, od bitwy, od podrapanego oblicza Heli.

* * *

Vasko i Khouri weszli do pokrytej lustrami mansardy. Pomieszczenie wyglądało mniej więcej tak jak poprzednio. Dziekan siedział w tym samym fotelu, w tym samym miejscu. Rashmika zajmowała miejsce przy stole i miała wzrok skierowany na drzwi. Na blacie przed nią stał delikatny porcelanowy serwis do herbaty. Vasko uważnie obserwował jej reakcję i zastanawiał się, jaka część jej pamięci już wróciła. Nawet jeśli nie wszystko sobie przypomniała, to widok twarzy matki powinien wywołać jakąś reakcję.

Niczego nie zauważył. Dziewczyna tylko skłoniła głowę na ich widok. Tak pozdrowiłaby każdego gościa.

— Tylko wy dwoje? — spytał Quaiche.

— Jesteśmy przednią strażą — odparł Vasko. — Przylot dziesiątków osób nie miałby sensu, póki nie zapoznamy się z sytuacją lokalową.

— Powiedziałem wam, że tu jest wiele pokojów do dyspozycji i możecie przysłać wielu delegatów.

— Nie są szaleńcami, dziekanie — wtrąciła się Rashmika. — Wiedzą, co ma się wydarzyć za kilka godzin.

— Przeprawa przez most tak was niepokoi? — spytał Quaiche, jakby ta myśl wydała mu się niedorzeczna.

— Powiedzmy, że wolelibyśmy to obserwować z pewnej od ległości — odparł Vasko. — To chyba zrozumiałe? Nasza umowa nie zawierała klauzuli, że musimy bezwzględnie zostać w Lady Morwennie.

— Jestem jednak rozczarowany — stwierdził dziekan. — Miałem nadzieję, że zechcecie dzielić ze mną to przeżycie. Z daleka widok nie będzie tak spektakularny.

— Ani przez chwilę w to nie wątpię. Mimo to nie będziemy panu przeszkadzać, by mógł pan spokojnie czerpać z tego radość. — Vasko spojrzał na Khouri, starannie dobierając słowa. — Nie chcielibyśmy zakłócać uświęconej chwili.

— Nie zakłócalibyście. No ale cóż, jeśli sobie tego życzycie… nie mogę was powstrzymać. Zostało dwanaście godzin. Nie ma powodu do nerwowości.

— Pan się denerwuje? — spytała Khouri.

— Ani trochę — odparł. — Most został wybudowany w jakimś celu. Zawsze w to wierzyłem.

— Na dnie rozpadliny leżą ruiny innej katedry — powiedział Vasko. — Czy to pana w ogóle nie niepokoi?

— To świadczy o tym, że dziekan tamtej katedry nie miał wiary.

Odezwał się komunikator, Vasko podniósł bransoletę do ucha i uważnie słuchał. Zmarszczył czoło, potem szepnął coś Khouri na ucho.

— Jakaś ważna sprawa? — spytał Quaiche.

— Kłopoty na statku. Nie jestem pewien, o co dokładnie chodzi, ale chyba o pańskich delegatów.

— Moich delegatów? Jakie kłopoty mogą sprawiać?

— Próbowali zająć statek. Pan oczywiście nic o tym nie wie?

— Skoro pan o tym wspomniał… — Quaiche bardzo nieudolnie udał, że się uśmiecha — coś podejrzewałem.

Otwarły się wahadłowe drzwi i wmaszerowało sześciu uzbrojonych gwardzistów w czerwonych mundurach. Najwyraźniej wiedzieli, co mają robić.

— Przykro mi, że do tego doszło — powiedział Quaiche. Gwardziści gestem nakazali Vaskowi i Khouri, by usiedli naprzeciw Rashmiki. — Ale naprawdę potrzebny mi jest wasz statek, a nie było szansy na to, że mi go po prostu dacie.

— Przecież zawarliśmy umowę — stwierdził Vasko. Gwardzista szturchnął go w plecy. — Oferowaliśmy panu ochronę.