— Wybierasz się gdzieś?
Głos dobiegał zza jego pleców. Niemożliwe, żeby ktoś go podszedł od tyłu. Seyfarth jako dobry żołnierz co parę sekund sprawdzał tyły.
A jednak głos pochodził z bliska. Głos był mu dobrze znany.
Pistolet był zabezpieczony. Seyfarth odwrócił się powoli.
— Myślałem, że z tobą skończyłem — powiedział.
— Trudno ze mną skończyć — odparł świnia. Był nieuzbrojony, nie miał nawet pistoletu pociskowego. Za nim wyłaniała się — jak dorosły za dzieckiem — pusta skorupa skafandra kosmicznego. Seyfarth, zdezorientowany, wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku. Świnia mógł ukryć się w ciemnościach. Ale ten nie zgrabny skafander? To niemożliwe, żeby przemknął niezauważony. To nieprawdopodobne, żeby w parę sekund — gdy Seyfarth był odwrócony — skafander mógł przybiec z dalekiego końca korytarza.
— To jakiś trik? — spytał.
— Na twoim miejscu odłożyłbym pistolet — powiedział świnia.
Seyfarth nacisnął palcem spust. Chciał wypalić w ryj temu potworowi, ale z drugiej strony chciał się dowiedzieć, jakim prawem świnia mówi do niego takim tonem.
Czy nie wie, gdzie jest jego miejsce?
— Powiesiłem cię, żebyś wysechł — powiedział. Nie mylił się: to był ten sam świnia. Seyfarth widział nawet rany w miejscach, gdzie ostrza przyszpiliły jego ciało do ściany.
— Posłuchaj mnie i odłóż pistolet, to porozmawiamy. Chciałem, żebyś mi coś wyjaśnił. Co, do diabła, Quaiche chce zrobić z moim statkiem?
Seyfarth dotknął palcem hełmu, jakby chciał się podrapać w głowę.
— Który z nas ma pistolet, co, wieprzku? — Ty.
— No właśnie. Wiedziałem, że trzeba to wyjaśnić. Odejdź od skafandra i uklęknij w tym gnoju, tam, gdzie twoje miejsce.
— Bo jak nie, to co?
— To będzie wieprzowina.
Świnia zrobił ruch w jego stronę, zaledwie drgnął, ale Seyfarthowi to wystarczyło. Chciałby znać odpowiedź na niektóre pytania, ale na razie to musi poczekać. Po przejęciu statku będą mieli mnóstwo czasu na badanie trupa.
Nacisnął spust. Żadnej reakcji. Wściekły, spojrzał na pistolet, sądząc, że broń się zacięła.
Nie chodziło o pistolet — coś było nie w porządku z ręką Seyfartha. Przeszywały ją na wylot dwa szpikulce, które wystrzeliły ze ściany.
Teraz nadszedł ból. Seyfarth poczuł, jak szpikulce trą o kość i ścięgno. Stłumił jęk.
— Niezła… — zaczął szyderczo.
Ostrza wycofały się z jego ciała z mokrym mlaśnięciem. Seyfarth, przerażony, ale i zafascynowany, obserwował, jak szpikulce chowają się w gładkiej ścianie.
— Rzuć pistolet — powiedział świnia.
Ramię Seyfartha drgało. Wycelował broń w świnię i próbował nacisnąć spust. Coś jednak niedobrego działo się z jego ręką — palec wskazujący ledwie się poruszał, stukał żałośnie w cyngiel jak dżdżownica wijąca się na haku.
— Ostrzegałem cię — powiedział świnia.
Ze ścian, podłogi i sufitu korytarza wystrzeliły następne szpikulce. Czuł, jak zanurzają się w jego ciele i unieruchamiają go. Pistolet wypadł mu z dłoni, stukając o metalowe pręty podłogi.
— To za Orkę — rzekł świnia.
Potem wszystko poszło szybko. Z każdym kolejnym zabójstwem kapitan nabierał wprawy i z większą pewnością dokonywał transformacji. Adwentyści z przerażeniem obserwowali, jak statek przeistacza się w żywą istotę, która z nimi walczy. Ściany, podłogi i sufity — z założenia konstrukcje stałe — teraz stały się ruchome i przygniatały ich, okaleczały, dusiły. Wszechobecna na statku ciecz nagle zamieniła się w narzędzie mordu, wylatywała pod dużym ciśnieniem i zatapiała nieszczęsnych adwentystów złapanych w przygotowane przez kapitana pułapki. Napastnicy wyrośli na Heli i prawdopodobnie nie przypuszczali, że mogą umrzeć przez utonięcie. Takie jest życie, pomyślał Scorpio. Pełne nieprzyjemnych niespodzianek.
On sam czuł przypływ sił czerpanych z ostatnich rezerw. Wiedział, że później za to zapłaci, ale teraz należało wypchnąć wroga i — tak jak obiecał kapitan — zadać mu poważne straty. Pistolet nie był stworzony dla świni, ale Scorpio wykombinował, jak z niego strzelać. W końcu wymienił go na pistolet boserowy w wersji dla świń i wtedy naprawdę mógł przygrzać — jak to zwykł określać w Chasm City.
— Rób to, co masz robić — powiedział mu kapitan. — Na razie mogę znieść trochę bólu.
Kierując się wskazówkami kapitana, przeszedł przez statek i dołączył do grupy funkcjonariuszy Sił Bezpieczeństwa, którym udało się przeżyć. Byli roztrzęsieni i zdezorientowani, ale widząc Scorpia, zrozumieli, że adwentyści jeszcze nie opanowali statku. Wiadomość, że kapitan udziela im wsparcia, dodała im ducha. Podjęli szaleńczą walkę. Już nie chodziło teraz o utrzymanie kontroli nad statkiem, ale o to, by zdusić ogniska oporu wroga w tych sekcjach, w których kapitan gorzej sobie radził.
— Nie mogę przekształcić tych fragmentów siebie — powiedział Scorpiowi — ale mogę wypuścić stąd powietrze albo spowodować potop. To potrwa tylko trochę dłużej niż zwykle. Mogę nawet użyć broni hipometrycznej.
— Wewnątrz siebie? — Scorpio pamiętał, co się stało podczas testowego kalibrowania broni.
— Zrobiłbym to z rozwagą.
Scorpio zacisnął dłoń na pistolecie boserowym. Serce mu łomotało, wzrok i słuch były równie słabe jak po przebudzeniu.
— Zajmę się nimi — rzekł. — Ty swoje zrobiłeś, kapitanie.
— Więc resztę zostawiam tobie — powiedział skafander, cofając się w szczelinę, która właśnie rozwarła się w ścianie. Ściana ponownie się zamknęła i kapitan zniknął, jakby go tu nigdy nie było.
Uwaga kapitana skierowana była częściowo poza „Nostalgią za Nieskończonością”, na broń kazamatową. Przez wiele lat nosił w sobie czterdzieści sztuk broni klasy piekło, chronił je przed kradzieżą czy zniszczeniem. Transformacje, jakim wtedy podlegał, miały znacznie mniejszy zakres niż obecnie, ale mimo to kapitan czuł się w obowiązku troszczyć o broń, która odegrała tak istotną rolę w najnowszej historii. Ponadto broń była ukochaną zabawką dawnej triumwir Ilii Volyovej. Nadal ciepło o niej myślał, pomimo tego, co mu zrobiła. Pamiętał, że zawsze miała czas na rozmowę, nawet gdy on był bardzo niekomunikatywny. Nie chciał jej zawieść, dopuszczając do niewłaściwego użycia ostatniej mrocznej zabawki.
Wyniki zdalnych pomiarów z broni kazamatowej docierały do niego wieloma bezpiecznymi kanałami. Podczas najbardziej zaciekłych walk kapitan rozsiał na terenie statku malutkie kamery. Teraz ta chmara oczu umożliwiała mu stałą łączność z bronią, nawet gdy między „Nostalgią” a Haldorą znalazła się Hela.
Według broni kazamatowej Haldora zajmowała pół nieba. Gazowy gigant był pasiastym olbrzymem pierwotnego zimna, wydzielającym egzotyczne chemikalia. Jego pasy koloru były tak szerokie, że można by było w nich zatopić skalistą planetę. Wyglądał bardzo realnie: wszystkie czujniki oprzyrządowania broni przekazywały dokładnie takie parametry, jakich należało się spodziewać w tak bliskiej odległości od gazowego giganta. Broń namierzyła okrutną siłę jego pola magnetycznego, wyczuła gradobicie naładowanych cząsteczek przechwyconych przez to pole. Nawet w maksymalnym powiększeniu wiry i podmuchy atmosfery wyglądały całkiem przekonująco.
Kapitan przysłuchiwał się rozmowom ludzi, nad którymi sprawował pieczę. Mówili na temat Haldory. Pod maską planety spodziewali się zastać urządzenie wysyłające sygnały między sąsiadującymi wszechświatami, branami przylegającymi do siebie w rzeczywistości wyższych wymiarów wieloświata. Oczekiwali czegoś w rodzaju radia, które potrafi się dostroić do szeptu grawitacji. Na razie szczegóły nie miały znaczenia. Teraz jak najszybciej musieli się skontaktować z istotami po drugiej stronie. Skafander w Lady Morwennie był jednym z możliwych sposobów — może najłatwiejszym, ponieważ już uruchomionym — ale nie można było na nim polegać. Gdyby Quaiche go zniszczył, wówczas musieliby znaleźć inny sposób skontaktowania się z cieniami. Quaiche czekał na zniknięcie, dopiero potem wysłał na planetę ładownik. Oni nie mieli na to czasu.