Musieli sprowokować zniknięcie planety i odsłonięcie maszynerii.
Broń zaczynała przyjmować pozycję do strzału. Wewnątrz odbywały się poważne przygotowania. Zachodziły tajemne procesy fizyczne — najpierw w małych sekwencjach, potem wzbierających aż do nieodwracalnej kaskady. Inteligencja dowodząca urządzeniem była w stanie spokojnej akceptacji. Po tylu latach bezczynności zamierzała teraz zrobić to, do czego została stworzona. Fakt, że w tym procesie miała zginąć, wcale jej nie niepokoił. Czuła tylko mikroskopijne migotanie żalu, że jest ostatnią istotą tego rodzaju i że już żadna broń kazamatowa nie będzie świadkiem jej wściekłej demonstracji.
Jej panowie ludzie nigdy nie mogli zrozumieć jednej rzeczy: broń kazamatowa była ogromnie próżna.
Scorpio siedział nachmurzony przy stole konferencyjnym. Była z nim tylko grupka seniorów. Valensin rozłożył przed świnią na pokrwawionym prześcieradle niemal muzealny zestaw lekarski: bandaże, skalpele, nożyce, igły, słoiczki z maściami i płyny odkażające. Lekarz wyciął już kawałek bluzy, odsłaniając dwie rany po ostrzach, którymi adwentysta przyszpilił Scorpia do ściany.
— Masz szczęście — powiedział. Oczyścił już rany z krwi i te raz zaklejał je maścią. — Wiedział, co robi. Prawdopodobnie nie zamierzał cię zabić.
— I ty to nazywasz szczęściem? Zastanów się, czy być przybitym do ściany to szczęście?
— Mogło być gorzej. Mam po prostu wrażenie, że otrzymali rozkazy, by ograniczyć liczbę ofiar.
— Powiedz to Orce.
— Najwyraźniej przewidywali, że w którymś momencie będą musieli zabić, ale w zasadzie uważali, że wypełniają świętą misję, jak krzyżowcy. Miecz miał być użyty w ostateczności. Musieli jednak wiedzieć, że trochę krwi się poleje.
Urton przechyliła się przez stół. Miała rękę na temblaku. Jej prawy policzek szpecił fioletowy siniak, ale poza tym nie miała innych obrażeń.
— Pytanie: co teraz? Nie możemy tu siedzieć, Scorp, i nie reagować. Musimy odpłacić Quaiche’owi.
Świnia skrzywił się, gdy Valensin szarpnął dwa brzegi skóry, złączył je i wycisnął na nie przylepiec.
— Ja też o tym pomyślałem, wierz mi.
— I co? — spytał Jaccottet.
— Bardzo bym chciał skierować wszystkie nasze systemy obronne na katedrę i zamienić to draństwo w stos płonącego gruzu. Ale to nie wchodzi w rachubę. Tam są nasi ludzie.
— Gdyby udało nam się przesłać wiadomość do Vaska i Kho — uri, sami mogliby zacząć jakąś demolkę — powiedziała Urton. — W ostateczności mogliby się schronić gdzieś w bezpiecznym miejscu.
Scorpio westchnął. Dlaczego to spadło akurat na niego, przecież on ma najmniej rozwiniętą zdolność perspektywicznego myślenia.
— Nie chodzi o zemstę — rzekł. — Uwierz, jestem mistrzem zemsty. Mogę o tym pisać podręczniki. — Zamilkł, łapiąc powie trze, gdy Valensin zajął się drugą raną, odcinając kawałki skóry i zaschniętej krwi. — Ale przyszliśmy tu w określonym celu. Nie wiem, po co Quaiche’owi nasz statek, i odnoszę wrażenie, że żaden z adwentystów nie ma o tym pojęcia. Przypuszczam, że zostaliśmy wplątani w jakąś lokalną grę o wpływy, która prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z cieniami. Chcielibyśmy odwetu, ale z punktu widzenia naszej misji byłaby to najgorsza rzecz. Musimy nawiązać kontakt z cieniami, a najszybsza droga do nich prowadzi przez metalowy skafander w katedrze. Ludzie, na tym musimy się sku pić, a nie na tym, żeby dać kopniaka Quaiche’owi, choć na to w pełni zasługuje, ponieważ nas zdradził. Zrobimy to później, gdy nawiążemy kontakt z cieniami. Wierzcie mi, że stanę w pierwszej linii walki i nie będę przestrzegał zasady „jak najmniej ofiar”.
W sali zaległa cisza. Scorpiowi z czymś się to skojarzyło, ale dopiero po chwili wspomnienie się skonkretyzowało: Clavain. Świnia niemal się wzdrygnął. Podoba pauza pojawiała się wtedy, gdy Clavain kończył któryś ze swoich monologów.
— Możemy przypuścić szturm na katedrę — stwierdziła wreszcie Urton cichym głosem. — Jest jeszcze czas. Ponieśliśmy straty, ale mamy promy operacyjne. Co o tym sądzisz, Scorp? Precyzyjny napad na Lady Morwennę, aby przechwycić skafander i naszych ludzi.
— To byłoby niebezpieczne — powiedział inny oficer Sił Bezpieczeństwa. — Musimy dbać nie tylko o Khouri i Malinina, ale również o Aurę. A jeśli Quaiche nabierze podejrzeń, że ona jest jedną z nas?
— Nie nabierze, nie ma żadnych przesłanek — odparła Urton. Scorpio wywinął się Valensinowi, podniósł rękaw i spojrzał na plastikowo-metalowy złom — swój zniszczony komunikator. Nie pamiętał, kiedy go uszkodził, tak samo jak nie pamiętał, skąd ma te wszystkie dodatkowe rany i siniaki.
— Niech ktoś mi da połączenie z katedrą — powiedział. — Chcę rozmawiać z tym, kto tam rządzi.
— Nigdy nie ceniłeś negocjacji — zauważyła Urton. — Twierdzi łeś, że prowadzą tylko do świata pełnego bólu.
— Problem w tym, że czasami najlepsze jest to, na co można w danym momencie liczyć — odparł smętnie.
— Mylisz się. Tak się spraw nie załatwia.
— A myliłem się, gdy oponowałem przeciwko wpuszczeniu tych dwudziestu adwentystów na statek? O ile pamiętam, to nie ja wpadłem na ten genialny pomysł.
— Przepuściłeś ich przez kontrolę bezpieczeństwa.
— Nie pozwoliłabyś mi na sprawdzenie ich tak dokładnie, jak bym chciał.
Urton spojrzała na swoich towarzyszy.
— Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc w odzyskaniu kontroli nad statkiem. Głęboko wdzięczni. Ale teraz, gdy sytuacja znów się ustabilizowała, czy nie lepiej byłoby…
Statek jęknął i ktoś szurnął po blacie komunikator. Scorpio schwycił go, zapiął na mankiecie i zadzwonił do Vaska.
Grelier wszedł do mansardy i przez chwilę przyglądał się temu, co tu zastał. Pozornie pokój się nie zmienił, ale teraz byli tu dwaj dodatkowi goście — mężczyzna i starsza kobieta — trzymani przez mały oddział Gwardii Katedralnej. Goście patrzyli na niego, jakby oczekiwali wyjaśnień. Poznał, że pochodzą ze statku Ultrasów. Przesunął dłonią po gęstej siwej czuprynie i postawił laskę pod drzwiami. Nie potrafił wyjaśnić, co się tu dzieje.
— Wychodzę na kilka godzin, a tu rozpętuje się piekło — stwierdził.
— Siadaj! — powiedział dziekan.
Grelier zignorował jego zaproszenie. Zrobił to, co zawsze po przyjściu do mansardy, czyli zajął się oczami dziekana. Otworzył szafkę ścienną i wyjął zwykłe akcesoria, waciki i maści.
— Nie teraz, Grelier.
— Teraz jest równie dobry moment jak każdy inny — odparł. — Infekcja nie cofnie się tylko dlatego, że akurat jest nieodpowiedni czas, by ją leczyć.
— Gdzie byłeś, Grelier?
— Przede wszystkim to, co najważniejsze. — Naczelny medyk nachylił się nad dziekanem i przyjrzał się miejscom, gdzie haczyki otwieracza oczu były zakotwiczone w delikatnej skórze powiek Quaiche’a. — Może to kwestia mojej wyobraźni, ale wydawało mi się, że gdy tu wszedłem, wyczułem jakąś dziwną atmosferę.