Выбрать главу

Żywotna przestrzeń operacyjna już się prawie wyczerpała. Broń zaczynała się pozbywać wyższych funkcji rozumnych, odrzucając części samej siebie. Dokonywała tego w osobliwy sposób — chciała zachować maleńkie ziarno inteligencji aż do ostatniej chwili. Nie trzeba już było podejmować żadnych decyzji. Należało tylko czekać na destrukcję. Ale broń musiała wiedzieć, musiała zachować rozumność na tyle długo, by mieć pewność, że dokonała zniszczeń.

Dziewięćdziesiąt pięć procent broni było teraz wrzącą kulą fotoleptonowego ognia piekielnego. Systemy myślące były rozprowadzone cienką, rozrzedzoną warstewką na wewnętrznej stronie skorupy broni; ta warstewka zaczynała pękać, rozerwana przez pędzącą falę uderzeniową eksplozji. Inteligencja maszyny ześlizgiwała się w dół drabiny poznawczej, aż zostało tylko poczucie własnej egzystencji oraz świadomość, że należy wykonać zadanie.

Światło przedarło się przez ostatni milimetr pancerza. W tym czasie docierały już pierwsze wizualne informacje z Haldory. Kamery na skorupie broni przekazywały informacje kurczącemu się kleksowi — pozostałości po niegdyś sprytnej inteligencji.

Promień dotknął planety. Coś się z nią działo — z punktu dotknięcia rozchodziły się zmarszczki optycznego zniekształcenia.

Umysł usechł, przestał istnieć. Ostatnią rzeczą, na jaką sobie pozwolił, był gasnący dreszczyk spełnienia.

* * *

W głębi Lady Morwenny — w wielkiej sali Mocy Napędowej — niemal od razu coś się stało. Intensywny błysk światła wdarł się do wnętrza przez wąskie szczeliny okien. Glaur, szef zmiany, mrugał, by odpędzić powidoki — układy napędu wytrawiły na jego siatkówkach różowo zielone kontury — gdy zobaczył, że maszyneria traci swoją zwykłą synchronizację. Przez mgnienie oka wydawało się, że gmatwanina prętów i zaworów wymknie się spod kontroli i i zacznie siec samą siebie i wszystkich wkoło na krwawą papkę z metalu i ciał.

Ale ta chwila minęła. Regulatory i amortyzatory pracowały jak należy, znów sprowadzając ruch do synkopowanego rytmu. Słychać było ogłuszające aż do bólu jęki i piski mechanizmu, gdy setki ton poruszającego się metalu pokonywało ograniczenia zawiasów i kołnierzy, ale w istocie nic się nie obluzowało, kawałki metalu nie spadały na Glaura. Zauważył wtedy, że na reaktorze oraz skrzynkach serwomechanizmów głównego zespołu napędowego rozbłyskują światła alarmowe.

W sali Mocy Napędowej fala nieskoordynowanych ruchów wygasła, ale tutejsze maszyny stanowiły tylko etap pośredni — sama fala nadal się przesuwała. W pół sekundy pokonała hermetyczne uszczelnienia ścian i przeszła w próżnię na zewnątrz. Ktoś obserwujący Lady Morwennę z pewnej odległości mógłby zobaczyć, jak zwykłe płynne ruchy przypór tracą koordynację. Glaur nie musiał być na zewnątrz — wiedział dokładnie, co się za chwilę stanie, wszystko sobie wyobrażał z precyzją inżynierskiego projektu. Nim zdążył podjąć świadomą decyzję, odruchowo sięgnął do uchwytu.

Lady Morwenna potknęła się. Olbrzymie masy poruszającej się maszynerii zostały w przerażający sposób wytrącone z równowagi. Katedra przechyliła się najpierw w jedną stronę, potem w drugą.

Skutek był katastrofalny i łatwy do przewidzenia — przechył spowodował nowe drgnięcie w mechanizmach napędowych i cały proces znów się od nowa rozpoczął.

Glaur zacisnął zęby i trzymał się uchwytu. Z przerażeniem obserwował przechylanie się podłogi. Klaksony włączyły się automatycznie, na sklepieniu sali błyskały czerwone lampy awaryjne.

W pneumatycznym głośniku rozległ się czyjś głos. Glaur wziął mikrofon.

— Tu naczelny medyk. Co się właściwie dzieje?

— Tu Glaur, proszę pana! — próbował przekrzyczeć harmider. — Był błysk… System zwariował. Według mnie to niemożliwe, ale tak jakby ktoś zrzucił bardzo silną bombę i uszkodził nasze skrzynki elektroniczne.

— To nie był ładunek nuklearny. Jak przebiega twoje sterowanie katedrą?

— Sama siebie prowadzi, proszę pana.

— Przewróci się?

Glaur rozejrzał się wkoło.

— Nie, proszę pana. Nie.

— Zboczy z Drogi?

— Nie, proszę pana.

— To dobrze. Chciałem się tylko upewnić. — Grelier zamilkł na chwilę i wtedy Glaur usłyszał coś dziwnego, jakby gwizdek czajnika. — Glaur… Co miałeś na myśli, mówiąc „sama siebie prowadzi”?

— Że przeszliśmy na sterowanie automatyczne, proszę pana, tak jak przewidują procedury awaryjne. Sterowanie ręczne jest wyłączone na dwadzieścia sześć godzin. Kapitan Seyfarth kazał mi to zrobić, proszę pana. Powiedział, że to na polecenie władz Wieży Zegarowej. Więc się nie zatrzymamy. Nie możemy się zatrzymać.

— Dziękuję — odparł Grelier spokojnie.

* * *

Ponad ich głowami coś bardzo niedobrego działo się z Haldorą. Gdy promień broni kazamatowej uderzył w powierzchnię planety, pojawiły się błyskawicznie rozchodzące się koncentryczne zmarszczki. Sama broń już nie istniała, nawet promień zniknął wewnątrz Haldory, i tylko w miejscu, gdzie urządzenie zostało aktywowane, pozostała rozpraszająca się srebrzystobiała chmura. Ale efekty jej działania nadal trwały. W kolistym wnętrzu rozszerzającej się zmarszczki nie występowały zwykłe wiry i pasma aktywności chemicznej gazowego giganta. Pojawił się za to ciemnoczerwony gładki siniak, który rósł, aż w ciągu sekund objął całą planetę. Teraz stara Haldora przypominała przekrwione oko.

Przez kilka sekund patrzyła złowrogo na Helę. Potem na ciemnoczerwonej powierzchni pojawiły się zaczątki wzorów: nie przecinki i jodełki przypadkowych chemicznych reakcji, nie pasma rotacji różnicowej, nie cyklopowe oka wielkich ognisk burzowych. Wzorce były regularne i precyzyjne jak desenie na dywanie. Kontury się wyostrzały, jakby poprawiane niewidzialną dłonią. Zmieniały się — to w starannie wypielęgnowany labirynt, to znów meandry przypominające zwoje mózgu. Ciemnoczerwona barwa przechodziła w brąz, a potem w ciemne srebro. Z planety wytrysnęło tysiąc kolców. Trwały chwilę, potem zapadły się w morze bezpostaciowej rtęci. Rtęć przekształciła się w szachownicę, szachownica w fantastyczny sferyczny krajobraz miejski, a miasto — w pełznący Armagedon.

Znów wróciło oblicze planety, ale nie tej samej. W mgnieniu oka Haldora stała się innym gazowym gigantem, potem jeszcze innym. Kolory i pasma za każdym razem były różne. Na niebie pojawiły się pierścienie. Wianki księżyców orbitujące w nieprawdopodobnej procesji. Dwa pierścienie, przecinające się pod kątem i przenikające się wzajemnie. Kilkanaście idealnie sześciennych księżyców.

Planeta z wyciętym klinem, jak niedojedzony tort weselny.

Planeta — zwierciadło gwiazd.

Planeta dwunastościenna.

Nic.

Przez klika sekund w górze była tylko czarna kula, chybocąca jak balon napełniony wodą.

W końcu wielki mechanizm maskujący zaczął się rozpadać.

CZTERDZIEŚCI PIĘĆ

Quaiche dotykał palcami oczu i cicho jęczał.

— Oślepłem! Oślepłem! — powtarzał żałośnie.

Grelier nachylił się nad dziekanem, wyciągnął z kieszeni przyrząd optyczny o rączce z kości słoniowej i zajrzał do otwartych, drżących z przerażenia oczu Quaiche’a. Przysłonił je drugą ręką, robiąc cień, i obserwował reakcję drgających tęczówek.

— Nie jesteś ślepy — powiedział. — Przynajmniej nie obustronnie.