Выбрать главу

Hela była mała jak na standardy ziemskie, ale jak na księżyc prezentowała się dość okazale. Od bieguna do bieguna liczyła sobie trzy tysiące kilometrów; ze względu na średnią gęstość lokowała się w górnych rejonach księżyców, które Quaiche spotkał. Miała kształt kulisty, w zasadzie pozbawiona była kraterów uderzeniowych i atmosfery, ale wiele elementów ukształtowania terenu świadczyło o niedawnych procesach geologicznych. Na pierwszy rzut oka zachowanie pary Hela-Haldora sprawiało wrażenie pełnego obrotu synchronicznego: Hela zawsze zwracała się do planety tą samą stroną. Jednak programy mapujące szybko odkryły maleńką resztkową rotację. Gdyby występowało zjawisko pełnego obrotu synchronicznego, okres obrotu księżyca wokół własnej osi równałby się dokładnie okresowi obiegu wokół planety — czyli czterdziestu godzinom. Tak zachowywał się księżyc Ziemi oraz wiele innych księżyców, na których Quaiche spędził trochę czasu. Gdy stało się w jednym miejscu na powierzchni księżyca, to większe ciało, wokół którego się obracał — czy chodziło o Ziemię, czy o gazowego giganta Haldorę — zawsze wisiało na niebie w zasadzie w tym samym miejscu.

Z Helą było jednak inaczej. Nawet gdy znalazło się miejsce na równiku Heli, nad którym Haldora wisiała dokładnie w zenicie, zajmując dwadzieścia stopni nieba, obserwowało się jej dryfowanie. Podczas jednego czterdziestogodzinnego cyklu przesuwała się prawie o dwa stopnie. Za osiemdziesiąt standardowych dni — nieco ponad dwa standardowe miesiące — Haldora utonie za horyzontem Heli. Sto sześćdziesiąt dni później zacznie się wyłaniać po drugiej stronie horyzontu. Po trzystu dwudziestu dniach znów znajdzie się na początku cyklu — dokładnie w zenicie.

Nieregularność w obrocie Heli — odchylenie od dokładnego pełnego obrotu synchronicznego — wynosiła jedną dwusetną. Obrót synchroniczny to nieunikniony skutek działania sił pływowych między dwoma bliskimi, wzajemnie obiegającymi się ciałami, ale jest to proces niezwykle powolny. Możliwe, że ruch Heli ciągle zwalniał i nie została jeszcze osiągnięta konfiguracja obrotu synchronicznego. Możliwe również, że coś nią niedawno wstrząsnęło, na przykład jakieś ciało niebieskie musnęło księżyc. Zostawała jeszcze inna wersja: zakłócenia orbity następują pod wpływem oddziaływania grawitacyjnego z jakimś masywnym ciałem trzecim.

Quaiche nie znał historii układu, więc każdą z tych ewentualności uznał za sensowną. Równocześnie jednak z powodu tej niedoskonałości czuł się obrażony, zirytowany, jak wówczas, gdy mamy do czynienia z zegarem, który daje prawie idealne wskazania. Mógłby ją podawać jako kontrprzykład, gdyby ktoś utrzymywał, że kosmos to dzieło boskie. Czy Stwórca pozwoliłby na podobną niedoskonałość, skoro wystarczyło maleńkie pchnięcie, by te dwa światy prawidłowo ustawić?

We krwi zaczął wrzeć wirus. Nie lubił takich dywagacji.

Quaiche przerzucił myśli na bezpieczną dziedzinę topografii Heli, usiłował zrozumieć istotę mostu, analizując jego otoczenie. Oś mostu biegła mniej więcej ze wschodu na zachód — jeśli kierunki definiował obrót Heli wokół własnej osi. Umieszczony w pobliżu równika, łączył brzegi rozpadliny, która była najbardziej wyrazistym elementem topografii Heli. Biegła między biegunami, prostopadle do równika, gdzie osiągała największą szerokość i głębokość, ale setki kilometrów w obie strony od równika nadal była imponująca.

Quaiche nazwał ją Rozpadliną Ginnungagap.

Rozpadlina skręcała z północnego wschodu na południowy zachód. Na zachód od niej, na północnej półkuli, znajdował się wyniesiony rejon — Quaiche nazwał go Zachodnie Wyżyny Hyrrokkin. Wschodnie Wyżyny Hyrrokkin owijały się wokół bieguna, otaczając rozpadlinę po jej drugiej stronie. Na południe od zachodniego łańcucha wzgórz — ale jeszcze powyżej równika — leżał obszar, któremu Quaiche nadał nazwę Pasmo Lśniących Wrzosów. Na południe od równika inny wyniesiony obszar dostał nazwę Łańcuch Gullveig. Na zachodzie, między zwrotnikami, Quaiche zidentyfikował — i nazwał — górę Gudbrand, równiny Kelda i jałowe wzgórza Vigrid, górę Jord… Dla Quaiche’a te nazwy miały niesamowitą starożytną aurę, przekazywały wrażenie, że ten świat miał już bogatą przeszłość, był świadkiem historii pionierów, heroicznych i pełnych udręki wypraw, historii ludzi dzielnych i zuchwałych.

Teraz jednak musiał zająć się Rozpadliną Ginnungagap i mostem. Szczegółów nadal nie widział, ale most był konstrukcją zbyt skomplikowaną, zbyt pomysłową, by być zwykłem wypustem skalnym powstałym wskutek procesów erozji. Został tu zbudowany i sprawiał wrażenie, że ludzie nie mieli z tym wiele wspólnego.

Nie oznaczało to, że konstrukcja wykraczała poza możliwości techniki człowieka. W ciągu ostatniego tysiąclecia ludzkość wiele osiągnęła i przerzucenie mostu — nawet odznaczającego się tak wyrafinowaną elegancją — nad czterdziestokilometrową przepaścią nie należałoby do najbardziej śmiałych projektów. Ale to, że ludzie byliby w stanie coś takiego zbudować, nie oznacza, że to zrobili.

Ta Hela znajdowała się na najbardziej zapadłym krańcu świata. Żaden człowiek nie miałby korzyści z budowania tego mostu.

A obcy? To inna sprawa.

To prawda, że w ciągu sześciuset lat podróży kosmicznych ludzie nie natknęli się na istoty choćby trochę inteligentne, używające narzędzi, władające techniką. Ale takie istoty kiedyś tu żyły. Pozostawione przez nie ruiny rozrzucone były na dziesiątkach światów. Należały nie do jednej cywilizacji, ale do ośmiu czy dziewięciu, a były to wyniki poszukiwań zaledwie w małym skupisku układów w promieniu kilkudziesięciu lat świetlnych od Układu Słonecznego. Aż trudno sobie wyobrazić, ile setek, tysięcy wymarłych kultur zostawiło ślady w odleglejszych rejonach galaktyki. Jakiego rodzaju cywilizacja mieszkała na Heli? Czy ich ewolucja odbywała się na tym lodowym księżycu, czy też stanowił on przystanek w podróży jakiejś starej, zapomnianej diaspory?

Jacy byli? Czy należeli do jednej ze znanych kultur?

Za bardzo się śpieszył. To są pytania na później, gdy zbada most, określi jego konstrukcję i wiek. Będąc bliżej Heli, może uda mu się znaleźć rzeczy przeoczone przez czujniki z tej odległości. Mogą tam być artefakty jednoznacznie łączące kulturę Heli z jedną ze zbadanych już w innym miejscu kultur. Albo artefakty mogą świadczyć o czymś innym: o istnieniu zupełnie nowej, nigdy dotychczas niespotkanej cywilizacji.

To bez znaczenia. W każdym wypadku znalezisko ma wartość trudną do przecenienia. Jasmina mogłaby przez następne dekady kontrolować dostęp do tego rejonu. Odzyskałaby prestiż stracony w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Mimo że Quaiche ją wcześniej rozczarował, był pewien, że teraz królowa wynagrodzi go za to odkrycie.

Odezwał się dzwonek na konsoli „Córki Śmieciarza”. Po raz pierwszy sonda radarowa odebrała echo. Sygnał odbił się od jakiegoś metalicznego obiektu, małego, ukrytego w głębi szczeliny w pobliżu mostu.

Quaiche wyregulował radar, upewniając się, że echo jest autentyczne. Nie znikło. Przedtem go nie widział, ale obiekt znajdował się poza zasięgiem czujnika. „Domina” zupełnie nic nie zauważyła.

Nie podobało mu się to. Przed chwilą argumentował, że nigdy nie było tu ludzi, a teraz dostawał dokładnie takie charakterystyki, jakich można się spodziewać po rozrzuconych śmieciach.

— Uważaj! — przestrzegł sam siebie.

W czasie poprzedniej misji leciał do księżyca nieco mniejszego od Heli. Na jego powierzchni coś go zwabiło i Quaiche nieostrożnie się ruszył w tę stronę. Przy powierzchni uzyskał charakterystyki radaru podobne do tych obecnych, błysk czegoś w dole. Leciał dalej, nie zważając na to, co podpowiadał mu instynkt.