Wstrząs. Pomknęła kolejna porcja pocisków; małe, wielkości kciuka, rakiety z antymaterią mające wydajność kilotony.
Znów omdlenie. Powrót do świadomości i wrażenie spadania.
Następna mała lawina i z displeju zniknął kolejny atakujący. Ale jeden pozostał, a Quaiche nie miał już pocisków. Wartownik jednak nie strzelał. Może był uszkodzony. Albo przeładowywał broń.
„Córka” była w rozterce, w wirze różnych możliwości.
— Przejmuję dowodzenie — powiedział Quaiche. — Wydostań mnie stąd.
Gwałtowne przyśpieszenie i znów czerwona zasłona odcięła mu pole widzenia. Tym razem nie zemdlał. Stateczek utrzymywał krew w jego mózgu, chcąc, by jak najdłużej zachował świadomość.
Zobaczył, że krajobraz opada, widział teraz most z góry.
Wtedy go coś uderzyło. Stateczek zatrzymał się, ciąg silników na okamgnienie ustał. „Córka” próbowała odzyskać moc, ale widocznie jakiś istotny układ napędu musiał poważnie dostać.
Krajobraz zawisł bez ruchu w dole. A potem zaczął się znów zbliżać.
Quaiche spadał.
Osuwał się w czerń.
Spadał na pionową ścianę rozpadliny, to tracąc, to odzyskując świadomość. Myślał, że umrze, że zostanie rozmazany na stromym klifie w jednym rozbłysku destrukcji, ale w ostatniej chwili przed zderzeniem „Córka” zmobilizowała resztki tchnienia napędu, by złagodzić upadek.
Uderzenie było bardzo silne, choć kadłub się odkształcił, by je zamortyzować. Ściana wirowała — Quaiche to widział klif, to horyzont, to zgniatającą go z góry płaszczyznę. Tracił i odzyskiwał przytomność. W dali dostrzegł wirujący most. Chmury lodu i odłamków skalnych nadal tryskały z miejsca, gdzie na zboczach rozpadliny pociski Quaiche’a trafiły w wartowników.
Quaiche i jego statek klejnocik ciągle spadali na dno kanionu.
Vasko wszedł za Clavainem i Scorpiem do kompleksu administracyjnego. Blood prowadził ich przez labirynt opustoszałych pokojów i korytarzy. Vasko spodziewał się, że w każdej chwili mogą go zawrócić — jego certyfikat z Sił Bezpieczeństwa z pewnością nie obejmował tej instytucji. Ale choć kolejne kontrole były coraz ostrzejsze, Vasko przechodził je pozytywnie. Zatem raczej nikt nie kwestionuje tutaj wyboru gości przez Clavaina i Scorpia.
Dotarli do punktu kwarantanny, gdzie stało kilka świeżo pościelonych łóżek. Czekał na nich lekarz, człowiek o nazwisku Valensin. Miał ziemistą twarz i nosił wielkie okulary o równoległobocznych soczewkach. Cienkie czarne włosy przyklepane do czaszki opadały z tyłu połyskliwymi falami. Miał w ręce małą odrapaną walizeczkę z instrumentami lekarskimi. Vasko nigdy go przedtem nie widział, ale słyszał jego nazwisko — przecież był to najwyższy rangą lekarz na planecie.
— Jak się czujesz, Nevil? — spytał Valensin.
— Jak człowiek, który nadużył gościnności historii — odparł Clavain.
— Nigdy nie udzielałeś bezpośrednich odpowiedzi — stwierdził lekarz i energicznie wyciągnął z walizeczki srebrzysty instrument. Zaświecił Clavainowi w oczy, a sam patrzył przez mały okular.
— Zbadaliśmy go na promie — wyjaśnił Scorpio. — Jest dość zdrowy. Nie musimy się martwić, że zrobi nam jakąś przykrą niespodziankę i na przykład padnie trupem.
Valensin zgasił lampkę.
— A ty, Scorpio? Planujesz wkrótce paść trupem?
— Żeby ułatwić ci życie, co?
— Migreny?
— Właśnie tak się składa, że teraz mnie dopadła.
— Przebadam cię później. Chcę zobaczyć, czy to twoje widzenie obwodowe psuje się szybciej, niż przewidywałem. Ta cała krząta nina nie służy świni w twoim wieku.
— Miło, że mi o tym przypominasz, zwłaszcza że nie mam w tej kwestii wyboru.
— Zawsze jestem rad służyć. — Valensin promieniał, chowając instrument. — Teraz wyjaśnijmy sobie parę spraw. Gdy kapsuła się otworzy, niech nikt nawet nie śmie dmuchnąć na pasażera, zanim nie zostanie przeze mnie starannie przebadany. Starannie, to znaczy w takim stopniu, na jaki pozwalają obecne warunki. Będę sprawdzał, czy nie ma jakiejś infekcji. Jeśli coś znajdę i dojdę do wniosku, że może to mieć nieprzyjemne skutki, to nie ma mowy, żeby ta osoba wróciła do Pierwszego Obozu czy w ogóle do domu. Nieprzyjemne… I chodzi mi nie o broń czy genetycznie zmodyfikowane wirusy. Chodzi mi na przykład o zwykłą grypę. Nasze programy antywirusowe są już napięte do granic wytrzymałości.
— Rozumiemy — rzekł Scorpio.
Valensin zaprowadził ich do olbrzymiej sali przykrytej szkieletową metalową kopułą. Panował tu agresywnie sterylny zapach. Sala była niemal pusta, tylko na środku grupka ludzi stała wokół jakichś urządzeń. Kilku pracowników w białych kitlach uwijało się przy aparaturze monitorującej.
Kapsuła zwisała z sufitu na cienkiej metalowej lince jak ołowianka. Jajokształtna, miała czarną barwę spalenizny i była znacznie mniejsza, niż się Vasko spodziewał, chyba nawet za mała, żeby pomieścić w środku człowieka. Ponieważ nie miała okien, odchylono kilka paneli, odsłaniając świecące displeje. Vasko dostrzegł na nich liczby, drżące linie i histogramy.
— Niech zobaczę. — Clavain przecisnął się przez pracowników i podszedł bliżej do kapsuły.
Jeden z pracowników przy kapsule popełnił błąd: z niezadowoloną miną popatrzył na Scorpia. Ten rzucił mu wściekłe spojrzenie, odsłaniając zakrzywione siekacze, znak po dawnych przodkach. Równocześnie Blood energicznie kopnął w bok raciczką, dając podwładnym znak, aby posłusznie odeszli do innych pomieszczeń.
Clavain, ukryty pod kapturem, nie dał po sobie poznać, że w ogóle zauważył to zamieszanie. Nadal pozostawał anonimowy. Przysunął się do boku kapsuły. Delikatnie położył na niej dłoń i pogładził jej przypaloną matową powłokę.
Vasko domyślił się, że teraz może się wszystkiemu bezpiecznie przypatrywać.
— Jakieś wnioski? — zapytał Scorpio.
— Tak. Ona do mnie mówi. Protokoły są hybrydowskie — stwierdził.
— Jesteś tego pewien? — spytał Blood. Clavain odwrócił się od kapsuły. Tylko jego delikatne włosy na brodzie odbijały trochę światła.
— Tak — odparł.
Umieścił teraz drugą dłoń na kapsule, skoncentrował się i pochylił głowę. Vasko wyobrażał sobie, że starzec zamknął oczy, by się nie rozpraszać, a na jego skupionej twarzy pojawiły się bruzdy. Wszyscy milczeli. Vasko usiłował oddychać bardzo cicho.
Clavain powoli i z namysłem przechylał głowę pod różnymi kątami, jak ktoś, kto próbuje znaleźć najlepsze ustawienie anteny. Nagle zastygł w jednej pozycji; pod peleryną rysowało się jego naprężone ciało.
— To zdecydowanie protokoły Hybrydowców — oznajmił. Milczał ponad minutę, a potem dodał: — Chyba rozpoznaje mnie jako Hybrydowca. Nie pozwała mi na całkowity dostęp do systemu… przynajmniej na razie, ale pozwala na sprawdzenie pewnych funkcji diagnostycznych niskiego poziomu. To mi nie wygląda na bombę.
— Zachowaj największą ostrożność — powiedział Scorpio. — Nie chcemy, żebyś został przejęty. Albo coś jeszcze gorszego.
— Staram się.
— Kiedy będziesz mógł określić, kto jest w środku? — spytał Blood.
— Ze stuprocentową pewnością dopiero po otwarciu — oznajmił Clavain cicho. — Teraz mogę stwierdzić jedno: nie sądzę, żeby to była Skade.
— Jesteś absolutnie pewien, że to Hybrydowiec? — dopytywał się Blood.
— Tak. I pewne sygnały, które wychwytuję, pochodzą z implantów osoby w środku. Ale to nie może być Skade: wstydziłaby się mieć cokolwiek wspólnego z tak starymi protokołami. — Podniósł głowę i spojrzał na zebranych. — To Remontoire. To musi być on.