Выбрать главу

Znów sprawdził odczyty. Działała automatyczna latarnia wzywania pomocy. Jej zasięg ograniczą ściany lodu, ale sygnał poleci w górę — na przeszkodzie stanie tylko gigant gazowy znajdujący się między Helą a „Domina”. Za ile godzin się pojawi?

Quaiche sprawdził czas na jedynym działającym chronometrze. Zostały cztery godziny do wynurzenia się „Dominy” zza Haldory.

Cztery godziny. W porządku, tyle wytrzymam, pomyślał. „Domina” odbierze sygnał wezwania pomocy, a potem jeszcze godzinę zajmie jej lot na dół. W normalnych okolicznościach nie ryzykowałby sprowadzenia statku w rejon potencjalnie niebezpieczny, ale teraz nie miał wyboru. Ponadto nie obawiał się już automatycznych wartowników; dwóch zniszczył, a trzeci sprawiał wrażenie, że nie ma już mocy — gdyby mógł, dawno strzeliłby w niego na oślep.

Cztery godziny plus jedna na dotarcie. Czyli po pięciu godzinach będzie cały i zdrowy. Wybrnąłby z tych kłopotów już wcześniej, ale nie mógł narzekać, zwłaszcza że kazał Morwennie wytrzymać w izolacji sześć godzin. A to, że nie rozstawił satelitów przekaźnikowych? Teraz musiał przyznać sam przed sobą, że mniej chodziło mu o bezpieczeństwo Morwenny, a bardziej o oszczędność czasu. Cóż, teraz właśnie dostaje dawkę własnego leku i powinien przyjąć to jak mężczyzna.

Pięć godzin. To jak splunąć.

Wtedy zauważył inny odczyt. Mrugnął, otworzyło oboje oczu, mając nadzieję, że to jakaś wada wzroku. Nie, nie było pomyłki.

Kadłub został naruszony. Musiała to być cieniutka jak włos szczelina. Normalnie statek uszczelniłby się i Quaiche nawet by o tym nie wiedział, ale teraz systemy naprawcze nie funkcjonowały. Powoli — tak wolno, że Quaiche jeszcze tego nie odczuwał — spadało ciśnienie powietrza. „Córka” starała się uzupełnić powietrze z rezerwy, ale to nie mogło trwać w nieskończoność.

Obliczył: powietrze wyczerpie się za dwie godziny.

Nie dotrwa.

Jakie znaczenie miało to, czy wpadnie, czy nie wpadnie w panikę? Uznał, że powinien to wiedzieć. Problem nie w tym, że tkwił w zamkniętym pomieszczeniu zawierającym ograniczoną ilość tlenu, który powoli będzie zastępowany wydychanym dwu — denkiem węgla. Powietrze stale wyciekało przez szczelinę w kadłubie. Nawet gdyby w ciągu następnych dwóch godzin wykonał tylko jeden wdech, na kolejny zabraknie mu powietrza. Za dwie godziny Quaiche będzie wdychał idealną próżnię. Mówi się, że przez parę sekund jest to bolesne. Ale proces jego przejścia w środowisko bez powietrza odbywałby się stopniowo. Quaiche straciłby świadomość — a najprawdopodobniej byłby martwy — za jakieś dziewięćdziesiąt minut.

Chyba nie zaszkodziłoby nie wpaść w panikę? Może nawet nieco by to pomogło, bo jeśli powietrze ucieka przez układ recyklingu, to z pewnością najlepiej byłoby zużywać je jak najwolniej. Quaiche nie wiedział, gdzie wystąpiło rozszczelnienie, ale doszedł do wniosku, że panika może zmniejszyć jego długość życia. Dwie godziny udałoby się rozciągnąć do trzech… czterech, gdyby miał prawdziwe szczęście i gotów byłby znieść niewielkie uszkodzenie mózgu. Cztery mogłyby ewentualnie rozciągnąć się do pięciu.

Oszukiwał sam siebie. Zostały mu tylko dwie godziny. Najwyżej dwie i pół. Panikuj sobie do woli, pomyślał. I tak nie ma to najmniejszego znaczenia.

Wirus smakował jego strach. Spijał go, zachłysnął się nim. Dotychczas, kiedy w Quaiche próbował powstrzymać przerażenie, wirus wzmagał się, niszcząc racjonalne rozumowanie.

— Nie — powiedział Quaiche. — Nie potrzebuję cię teraz.

A może jednak potrzebował? Jaki pożytek jest z jasnego myślenia, jeśli nie ma żadnego ratunku? Dzięki wirusowi będzie przynajmniej umierał z iluzją, że jest przy nim coś ważniejszego niż on sam, coś, co o niego zadba, gdy on będzie gasł.

Wirus jednak niczym się nie przejmował: zamierzał zalać go Wszechobecnym, nie pytając Quaiche’a o zdanie. Wokół panowała cisza; słychać było tylko jego oddech i od czasu do czasu odgłos spadających ze szczytu kanionu lodowych odłamków. Quaiche nie miał żadnego obiektu do obserwacji, z wyjątkiem mostu. W tej ciszy z daleka dobiegł go dźwięk organów. Początkowo cichy, stopniowo coraz wyraźniejszy, i Quaiche wiedział, że gdy muzyka osiągnie swoje niesamowite crescendo, wypełni jego duszę radością i przerażeniem. Choć most wyglądał tak jak przedtem, Quaiche zaczynał widzieć wspaniałe witraże na czarnym niebie, kwadraty, prostokąty i romby pastelowego światła przebijającego ciemność; okna do czegoś znacznie większego i wspanialszego.

— Nie — powiedział, ale tym razem bez przekonania.

Minęła godzina. Układy wyzionęły ducha, resztki czerwonych napisów znikły z konsoli. Ale statek nie zamierzał wybuchnąć, wybawiając go z opresji natychmiast i bezboleśnie. „Córka” robiła wszystko, żeby utrzymać go przy życiu aż do ostatniego rzężenia. Zupełnie nie dostrzegała daremności swoich wysiłków. Nadal wysyłała sygnał pomocy, choć gdy „Domina” go odbierze, Quaiche będzie martwy od dwóch czy trzech godzin.

Zaśmiał się, będąc w wisielczym humorze. Zawsze uważał „Córkę” za nadzwyczaj inteligentną maszynę i rzeczywiście była inteligentna według standardów większości statków — tych, które nie były zarządzane przez podosobę co najmniej poziomu gamma. Jednak w podstawowych sprawach była nieco głupawa.

— Wybacz, statku — powiedział. Znów się zaśmiał, ale teraz śmiech przeszedł w szloch.

Wbrew nadziejom Quaiche’a wirus mu nie pomagał. Uczucia, jakich dostarczał, były zbyt powierzchowne. Wyczuwał ich tandetność, kiedy najbardziej potrzebował pokrzepienia. Wirus łaskotał te części jego umysłu, które wytwarzały uczucia i doznania religijne, ale Quaiche nie mógł wyłączyć innych części umysłu, które potrafiły rozpoznać, że te uczucia są wzbudzone sztucznie. Naprawdę odnosił wrażenie, że znajduje się w obecności czegoś świętego, a równocześnie wiedział z całą jasnością, że to sprawka neuroanatomii. Że ani muzyka organowa, ani witraże na niebie, ani wrażenie bliskości jakiejś istoty wielkiej, bezczasowej i bezgranicznie współczującej nie są realne — dają się wyjaśnić terminami obwodów neuronowych i przerw synaptycznych.

Gdy najbardziej potrzebował pocieszenia, wirus go zawiódł. Quaiche był po prostu bezbożnym człowiekiem ze sknoconym wirusem we krwi; człowiekiem, któremu kończyło się powietrze, kończył się czas na świecie, któremu nadał nazwę i która wkrótce zostanie zapomniana.

— Wybacz, Mor — powiedział. — Spieprzyłem sprawę. Naprawdę spieprzyłem.

Myślał o niej. Była tak daleko, nieosiągalna… i nagle przypomniał sobie dmuchacza szkła.

Dawno go nie wspominał, ale przecież dawno już nie czuł się tak samotny. Jakże on się nazywał? Aha, Trollhattan. Quaiche spotkał go w mikrograwitacyjnym atrium handlowym na Pygmalionie — jednym z księżyców Parsifala w pobliżu Tau Ceti.

Zorganizowano pokaz dmuchania szkła. Trollhattan — rzemieślnik nieważkości — dawno opuścił Porywaczy, miał dołączane kończyny, a skórę na twarzy przypominającą skórę słonia zrytą dziurami, gdzie niefachowo wycięto czerniaka wywołanego promieniowaniem. Trollhattan tworzył bajeczne konstrukcje ze szkła. Koronkowe dzieła wypełniały całe pomieszczenie; niektóre były tak delikatne, że nie mogły przetrwać nawet w słabiutkiej grawitacji głównego księżyca. Nigdy nie skonstruował dwóch identycznych obiektów. Były wśród nich trójwymiarowe szklane układy planetarne, męczące wzrok licznymi szczegółami. Stada tysięcy ptaków, ledwo stykających się koniuszkami skrzydeł. Ławice tysięcy ryb, a każda z nich mieniła się delikatnym odcieniem żółci i niebieskiego i miała różowe, zachwycająco półprzezroczyste płetwy. Dywizje aniołów; potyczki galeonów z czasów wojen morskich; fantazyjnie odtworzone główne bitwy kosmiczne. Na niektóre z tych dzieł aż strach było patrzeć, jakby samo oglądanie potrafiło zachwiać równowagę między światłem i cieniem, powodując ukryte pęknięcie, które mogłoby zdestabilizować całą strukturę. Kiedyś rzeczywiście w czasie publicznej prezentacji eksplodowała cała praca Trollhattana, rozpryskując się na odłamki nie większe od żuczka. Nikt nie miał pewności, czy był to zamierzony efekt.