Wszyscy przyznawali, że prace Trollhattana są drogie, ale koszty przesyłu były wręcz groteskowe. Wyeksportowanie któregoś z tych dzieł z Pygmaliona mogło zrujnować niewielkie państwo Demarchistów. Konstrukcje umieszczano w przemyślnych opakowaniach redukujących wpływ niewielkich przyśpieszeń, ale transport między układami słonecznymi zawsze kończył się zniszczeniem znacznej części szkła. Dzieła, które przetrwały, znajdowały się w układzie Tau Ceti. Na Parsifala przenosiły się całe rodziny, by popisywać się swoimi prywatnymi kolekcjami rzeźb Trollhattana.
Powiadano, że gdzieś w przestrzeni kosmicznej automatyczna barka z setkami artefaktów powoli zmierza do innego układu. Leci z prędkością paru procent prędkości światła, realizując zamówienie złożone kilkadziesiąt lat wcześniej. Mówiono również, że ten, komu przyjdzie do głowy przejęcie barki z ładunkiem — i nie uszkodzi go — zostanie nieprzyzwoicie bogaty. W epoce, gdy praktycznie wszystko można było wyprodukować prawie za darmo, ręcznie stworzone przedmioty, o niepodważalnym autorstwie, należały do nielicznych wartościowych rzeczy.
Podczas pobytu na Parsifalu Quaiche wszedł w kontakt z rzemieślnikiem, który twierdził, że zdoła wyprodukować wysokiej jakości podróbki, korzystając z miniaturowych serwitorów, które przetwarzały blok szkła wielkości pokoju. Quaiche obejrzał próbki prac: były dobre, ale nie dość dobre. W dziełach Trollhattana światło załamywało się w taki sposób, że nic na świecie nie mogło mu dorównać. Jakby się zestawiało lód z diamentem. Główną ich wartością była autentyczność. Rynek nie przełknąłby podróbki — chyba że ktoś zabiłby Trollhattana.
Quaiche szpiegował artystę. Miał nadzieję, że odkryje jego podejrzane sprawki i Trollhattan zmięknie, zgodzi się przymknąć oko na to, że podróbki trafiają na rynek, powie, że nie pamięta dokładnie, czy dany obiekt jest jego dziełem.
Ale Trollhattan był nieprzekupny. Nigdy nic nie mówił i nigdy nie obracał się w zwykłych artystycznych kręgach.
Zajmował się tylko dmuchaniem szkła.
Rozczarowany, Quaiche dość długo jednak pozostał na Pygmalionie i miał okazję uczestniczyć w pokazie. Początkowo obserwował to beznamiętnie, szacując tylko wartość rynkową dzieła, ale wkrótce wpadł w zachwyt.
Trollhattan wykonywał mały obiekt. Gdy Quaiche przybył na pokaz, artysta stworzył już misterną roślinę: na półprzezroczystej zielonej łodydze wyrastały zielone listki i kielichy bladoczerwonych kwiatów, a teraz dodawał do jednego z kwiatów jakiś migoczący niebieski element. Po pewnym czasie Quaiche rozpoznał kolibra o delikatnym dzióbku wygiętym w stronę kielicha; ostrze dzióbka kończyło się w odległości centymetra od kwiatu. Quaiche sądził, że ptak i kwiat będą płynęły obok siebie, niepołączone. Nagle światło padło pod innym kątem i zobaczył między dziobem ptaka a znamieniem słupka cieniutką linię z dmuchanego szkła, złoty włos jak ostatnia nić dziennego światła o zachodzie — to był języczek kolibra.
Cały efekt był oczywiście zamierzony, ponieważ pozostali widzowie zauważyli języczek mniej więcej w tym samym momencie. Na twarzy artysty — na tej jej części zdolnej do odzwierciedlania uczuć — nie ujawniły się żadne emocje.
Wtedy Quaiche poczuł do niego pogardę. Gardził próżnością geniusza, uważał, że wystudiowana obojętność i całkowity brak emocji są równie naganne jak wszelkie przejawy dumy. Równocześnie wezbrał w nim podziw dla sztuczki, którą artysta wykonał. A gdyby odrobinę cudowności wprowadzić w codzienne życie? — zastanawiał się Quaiche. Widzowie żyli w epoce cudów i cudowności, a jednak mignięcie ptasiego języczka było najbardziej zaskakującą, najwspanialszą rzeczą, jaką od dawna widzieli.
Quaiche zupełnie się nie spodziewał, że szklane źdźbło tak może go wzruszyć.
Teraz myślał o języczku kolibra. Zawsze gdy musiał opuścić Morwennę, wyobrażał sobie, że łączy ich nić z topionego szkła z domieszką złota, cieniutka jak język kolibra. Gdy odległość między nimi się zwiększała, nić wyciągała się, stawała coraz cieńsza i coraz bardziej krucha. Ale dopóki potrafił sobie wyobrazić, że jest nią połączony z kochanką, nie czuł totalnej izolacji. Miał wrażenie, że drżenie jej oddechu dociera do niego po szklanym włóknie.
Włókno stawało się jednak coraz cieńsze, słabsze i Quaiche nie mógłby potwierdzić, że odczuwa oddech Morwenny.
Sprawdził czas: upłynęło kolejne pół godziny. Optymistycznie licząc, pozostało mu powietrza najwyżej na czterdzieści minut. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście powietrze rozrzedziło się i zaczęło smakować stęchlizną?
Rashmika pierwsza dostrzegła karawanę, ukrytą częściowo za grupą lodowych pagórków. Pół kilometra dalej karawana wjeżdżała na ten sam trakt, którym podążał lodołaz. Wydawało się, że sunęła bardzo wolno w porównaniu z maszyną Crozeta, ale gdy znaleźli się bliżej, Rashmika zobaczyła, że wagony karawany są bardzo duże i dlatego sprawiają wrażenie ociężałych.
Karawana rozciągała się prawie na ćwierć kilometra. Składała się z około pięćdziesięciu wagonów, które jechały nieprzerwanym sznurem, przy czym odstęp między tyłem jednej a przodem drugiej maszyny wynosił najwyżej dwa metry. Wszystkie były różne, choć Rashmika zauważyła, że część z nich musiała być identyczna, ale z czasem właściciele coś do nich pododawali lub coś poobcinali. Górne segmenty tworzył chaotyczny zestaw nadbudówek podpartych rusztowaniami. Wszędzie widniały symbole przynależności kościelnej, często tworzące skomplikowane łańcuchy świadczące o zmiennej historii powiązań między głównymi kościołami. Na dachach wielu pojazdów ustawiono olbrzymie, pochylone pod identycznym kątem ściany, podparte błyszczącymi tłokami. Z setek otworów buchała para.
Większość pojazdów poruszała się na sześciu lub ośmiu kołach wysokich jak domy. Kilka maszyn brnęło na gąsienicach, kilka szło na przegubowych odnóżach albo sunęło nartopodobnym ruchem jak lodochód Crozeta. jedna z maszyn przemieszczała się jak ślimak, napędzana falistymi ruchami podzielonego na segmenty mechanicznego korpusu. W paru wypadkach Rashmika nie potrafiła zgadnąć, co wprawia w ruch daną maszynę. Mimo tylu rozmaitych konstrukcji, wszystkie wagony utrzymywały jednak ten sam rytm i cały zespół poruszał się ze skoordynowaną precyzją.
Crozet wjechał na wąski wolny pas traktu i prowadził lodochód równolegle do karawany, nieco szybciej od niej. Dudniące koła górowały nad jego małym pojazdem. Rashmika z pewnym niepokojem obserwowała dłonie mężczyzny na kontrolkach. Wystarczyłby drobny ruch w bok, chwila nieuwagi, a wpadliby pod koła karawany. Crozet był jednak spokojny, jakby tego rodzaju manewry wykonywał już setki razy.
— Czego wypatrujesz? — spytała go Rashmika.
— Królewskiego pojazdu — odparł cicho. — Punktu przyjęć, gdzie karawana załatwia interesy. Na ogół jest to gdzieś z przodu. Ale tu mają straszną prowizorkę. Od kilku lat takiej nie widziałem.
— To robi wrażenie. — Rashmika obserwowała wagony górujące nad małym lodochodem.