– Na Boga! Dlaczego tego nie powiedziałaś?
– Nie miałam kiedy, tak się do mnie lepiła. Dlatego nie godziłam się, żebyśmy robili to w nocy, tak jak chciałeś. Nie mogłam jej przypominać o żołnierzach.
Sol wstała.
– Spójrz, Jacobie! Dziecko położyło bukiecik kwiatków na miejscu, gdzie spało. Biedna mała, na pewno chciała w ten sposób podziękować.
– Ale dlaczego poszła?
– Nie wiem, musimy ją znaleźć.
– Tak – powiedział Jacob. – Zgadzam się. Musimy też znaleźć dobrych ludzi, którzy się nią zaopiekują.
– Dziękuję, Jacobie!
Kiedy byli przy drzwiach stodoły, Sol przystanęła i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Jesteś dobry – szepnęła i pocałowała go leciutko, a Jacob przycisnął ją do siebie i pocałował namiętnie, wyrażając w ten sposób całą swą tęsknotę.
Pospiesznie wyszli.
Zabrali wszystko ze stodoły i opuścili ją na dobre. Sol wetknęła bukiecik za uzdę konia i popędzili przez pola i łąki tą samą drogą, którą przybyli. Uznali, że Meta podąży w kierunku przeciwnym niż ten, w którym mieli jechać oni.
Zdążyła zajść daleko, lecz w końcu ją odnaleźli. Mała, zrezygnowana osóbka dreptała przed siebie, zapłakana, na wpół oślepiona przez łzy.
Jacob zeskoczył z konia.
– Ależ, Meto – powiedziała Sol. – Dlaczego to zrobiłaś? – Dziewczynka odwróciła się. Płakała tak bardzo, że nie była w stanie odpowiedzieć. – Wystraszyłaś nas – dodała spokojnie. Jacob uniósł małą i posadził na koniu obok Sol, która zapytała: – Powiedz nam, dlaczego?
– Myślałam… że będzie najlepiej… jeżeli zostawię was samych – szlochała.
– Do diabła – szepnęła Sol, posyłając Jacobowi znaczące spojrzenie. Dziewczynka musiała słyszeć ich w nocy.
Jacob okazał się bardziej ludzki, niż przypuszczała.
– Źle nas zrozumiałaś, Meto. Wcale nie chcieliśmy się ciebie pozbyć. Ja i Sol mamy do omówienia pewną bardzo ważną sprawę. To tajemnica, która dotyczy Danii. Ale może poczekać…
Ładnie, pomyślała Sol z uśmiechem, a więc nasze pieszczoty nagle nabrały wagi państwowej!
– Nie chciałem nazwać cię żebraczką – ciągnął Jacob – Byłem po prostu zły i zmęczony, w takich okolicznościach czasami mówi się rzeczy, których się nie myśli. Wiesz o tym, prawda?
Meta kiwnęła głową i odetchnęła głęboko.
– Widziałaś, Meto – wykrzyknęła Sol ze śmiechem – jak pięknie wygląda koń z kwiatkami za uchem? Na pewno uważa, że jest ładny.
Meta roześmiała się niepewnie, ostrożnie.
– To śliczny bukiecik, Meto, kolory tak pięknie dobrane. Fiołki, dzikie róże i skalnica.
Przyszło jej do głowy, że Meta już dawno nauczyła się tej sztuki, by móc sprzedawać kwiaty na skraju drogi.
Trakt był teraz wystarczająco szeroki, by jechali obok siebie.
Sol posłała Jacobowi wymowne spojrzenie, a potem powiedziała:
– Posłuchaj, Meto, przekonałam się, że nie chcę się z tobą rozstawać. Tak bardzo nam cię brakowało. Zabiorę cię do Norwegii, do mojej matki. Co ty na to?
– Och, panienko! – uradowała się Meta, ściskając ją tak mocno, że Sol traciła oddech:
– Czy wiesz, gdzie leży Norwegia?
– Hm. Może za tym lasem?
– Można i tak powiedzieć. Za morzem, Meto! Musimy płynąć dzień i noc!
– O, to niebezpieczne!
– Jakie stwory czyhają tam na ciebie?
– Wielki wąż morski, panienko! Wywróci statek!
– Nie wtedy, gdy ja będę na pokładzie – uspokoiła ją Sol. – Ale dobrze, jeśli wolisz zostać w Skanii…
Meta przełknęła ślinę tak głośno, że aż Sol to usłyszała.
– Nie, panienko. Pojadę z wami.
Wkrótce Sol zauważyła, że mała jest już zupełnie spokojna. Usłyszała, jak szepcze: „Dziękuję, panienko”.
Rzeczywiście stało się tak, jak przewidziała Sol. Jorgen nie mógł się oderwać od gospodarstwa albo raczej od córki gospodarzy. Ale powrócił już do zdrowia, był dość silny, więc Jacob Skille nie miał dla niego litości.
– Musisz wracać do domu, do Otylii – powiedział.
– Do jakiej Otylii? Ach, do tej lękliwej cnotki? No tak, boję się, że będę musiał jechać. Ale wrócę tu.
Dali mu krótką chwilę na pożegnanie z dziewczyną i podążyli dalej na wschód.
W Helsingborgu Jacob znalazł statek, który mógł zabrać dziewczęta do Norwegii. Sol zapłaciła kapitanowi za siebie i Metę i udali się do skromnej, znanej Jacobowi gospody, aby tam spędzić ostatnią noc.
– Można powiedzieć, że świetnie obliczyliśmy czas – powiedział z dumą. – Jeszcze dzień, a spóźniłybyście się na statek.
Jednak kiedy patrzył na Sol, jego oczy były poważne i pełne smutku.
Sol też starała się ukryć dziwny niepokój. Myślała o swym fantastycznym spotkaniu z Szatanem, chciała teraz przez chwilę pobyć sama. Zauważyła, że gadanina przyjaciół coraz bardziej ją denerwuje, poczuła, że do nich nie należy. Pochłaniała ją tajemnica, którą nie mogła się z nikim podzielić.
Teraz już łatwiej było jej się oddalić. Meta uwierzyła, że jedzie do Norwegii.
Spała tak mocno, że Sol odważyła się wykraść.
Księżyc oświetlał wielką twierdzę z Karnan, z charakterystyczną wieżą. Był mniejszy niż w ostatni czwartek, ale jasno świecił nad kościołem Świętej Marii i nad całym miastem. Sol wiedziała, czego chce. Musiała udać się do swojego świata.
Jacob opowiedział jej o ruinach dawnego więzienia, gdzie nocą grasują bezbożne duchy. Nie wiedział jednak dokładnie, gdzie to jest, ale Sol udało się zdobyć tę informację podczas wieczerzy w gospodzie. Skierowała teraz swe kroki ku najbardziej oddalonej części twierdzy, minęła kościół i rynek. Nie zadbała o to, by sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi.
Ktoś jednak za nią szedł.
Sol gnała przez miasto ku prastarym ruinom. Zatrzymała się przy nich.
Niedługo znikną zupełnie, pomyślała. Znikną, zapadną się pod ziemię, zarośnie je trawa, może kiedyś staną na nich domy. Za sto lat nikt już nie będzie pamiętać, że było tu coś wcześniej.
Wejście kryło się wśród powykrzywianych wiatrem drzew. Sol wspięła się na jakiś murek, zarośnięty mchem i trawą. Znalazła otwór wejściowy. Musiały bawić się tu dzieci, świadczył o tym porzucony, połamany drewniany konik.
Znalazła się w labiryncie korytarzy. Stanęła na chwilę, wczuwając się w nastrój miejsca, i bez wahania obrała kierunek.
Potykała się o kamienie, które odpadły od ścian, obchodziła dokoła kałuże powstałe pod wielkimi dziurami w dachu.
W końcu znalazła się w pomieszczeniu przypominającym kryptę. W atmosferze gęstej od cierpień zmarłych ludzi.
Tu musiała być ciemnica.
Księżyc świecił przez otwór w dachu. Sol usadowiła się na porośniętym trawą wzgórku. W kątach dostrzegała coś białego, z pewnością kości umarłych. Nikt tu nie przychodził, a w każdym razie nie dzieci.
Trwała tak nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Już po chwili rozróżniała głosy umarłych, szepczący chór minionych wieków. Było jej obojętne, czy przywołała je jej własna wyobraźnia, czy też słyszała naprawdę. Dla niej było to tak samo rzeczywiste.
Sol odpowiedziała na ich wołanie, spokojnie z nimi rozmawiała. Miała wrażenie, że obok usiadła jakaś niewidzialna postać, poczuła, że stanowi jedno z tymi wszystkimi nieszczęśnikami. Ona ich rozumiała, oni rozumieli ją. To nieważne, że mogli być tylko tworami jej wyobraźni.
– Jestem samotna – szeptała. – Tak okropnie samotna wśród ludzi bez fantazji. Jak dobrze być tu z wami, którzy znacie już ten drugi świat.