Ciągle jednak drżeniem reagowała na każdy głośniejszy dźwięk, nieśmiało rozglądała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nie jest obserwowana. W duchu cały czas zastanawiała się, co powie na to wszystko mąż i teściowa. „Złóż winę na mnie – mówiła Sol – ja to wytrzymam”.
Kiedy obserwowały pasażerów schodzących na ląd, Sol ukradkiem przyglądała się siostrze.
A więc to chodziło o Liv, pomyślała. „Ktoś, kogo bardzo kochasz, cierpi”, powiedziała jej kobieta w Szczelinie Ansgara.
Mózg Sol zaczął intensywnie pracować. Przymknęła powieki…
Z oddali pozdrawiał je wysoki, przystojny młodzieniec.
– To on! – zawołała Liv. – Och, Sol, co za wspaniały dzień! Spotkać was oboje jednocześnie! Och, gdybym tylko mogła…
Umilkła.
– Pojechać z nami do domu?
– Nie, nie o tym myślałam. Wiem, że w małżeństwie najważniejsza jest lojalność, i wstyd mi, że mówiąc dzisiaj tyle o mężu zawiodłam jego zaufanie.
– Szczęście, że wyrzuciłaś z siebie to wszystko! A lojalność? To chyba dotyczy obu stron, Liv?
– Ale on jest taki dobry, tyle mi daje. Nigdy mnie nie zdradził, choć, jak powiada, jako mężczyzna ma do tego pełne prawo. Nie powinnam była… Dag? Jak cudownie znów cię widzieć!
Dag po kolei uściskał siostry.
– A więc zdążyłaś przybyć tu przede mną, Sol. To dobrze. Mam moc pozdrowień od wszystkich, z którymi nie zdążyłaś się pożegnać. Tęsknią tam za tobą, siostrzyczko. Najbardziej… hm… młodzi chłopcy. Witaj, kochana Liv, dawno cię nie widziałem! Ależ, moja droga, jaka ty jesteś chuda i blada! Czy mąż źle cię karmi? – roześmiał się Dag.
– Tutaj sprawy bardzo źle stoją, Dagu – mruknęła Sol.
– Sol! – wykrzyknęła Liv zrozpaczona. – Nie wolno ci!
– O nie, to nasza wspólna sprawa! Ten nędznik niemal na śmierć zamęczył naszą siostrę!
– Nie, Sol, nie powinnaś…
– Co to ma znaczyć? – spytał Dag z niepokojem. – Wyjaśnijcie mi.
W drodze z portu zaczerwieniona z gniewu Sol opowiedziała mu całą historię. Zdumiony przyglądał się obu siostrom.
– Liv? Najlepsza, najniewinniejsza z nas wszystkich? Znam ją lepiej niż inni i wiem, że nie ma szlachetniejszego od niej człowieka na ziemi. Kim jest ten mężczyzna, który ośmiela się traktować naszą siostrę w ten sposób?
Ani Sol, ani Dag, ani Liv nie byli prawdziwym rodzeństwem. Jeśli jednak któreś z nich znalazło się w tarapatach, wtedy widać było, że łączyły ich więzy silniejsze niż większość rodzonych braci i sióstr.
Liv była zasmucona i speszona.
– Nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Na pewno przesadziłam.
– Przesadziłaś? – wykrzyknęła Sol. – Spójrz na jej rękę, Dagu! I jeszcze ta teściowa! Zresztą wszystko sam słyszałeś.
– Musimy jechać do domu – powiedział Dag. – Tengel, Silje i Charlotta powinni się o tym dowiedzieć. Liv, ty zabierzesz się z nami.
– Nie, nie – prosiła błagalnie. – Nie mogę.
– Ależ tak. Zaraz znajdę powóz. Sol, czy jesteś gotowa do drogi?
– Nie, muszę zabrać moje rzeczy… O Boże, zapomniałam o Mecie!
– O Mecie? – zapytali, nic nie rozumiejąc.
– Tak, to jej wina. Doprawdy, jest stworzona do tego, by o niej zapominać – powiedziała Sol z wyrzutem.
Krótko przedstawiła im historię Mety.
Dag potrząsnął głową.
– Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem, Sol. Widziałem, jak z zimną krwią wykonywałaś najokrutniejsze zabiegi. Odcinałaś nogi nie zważając na jęki pacjentów Tengela, otwierałaś cuchnące rany, bez zmrużenia oka dotykałaś gnijących ciał. Byłaś jak kamień, a teraz zadziwiasz nas bohaterstwem w obronie małej dziewczynki i czułością wobec niej. Oczywiście, zabierzemy tę bidulkę do Lipowej Alei lub Grastensholm. Postąpiłaś właściwie.
– No tak. Ale Liv trzeba przyznać rację; nie powinna teraz jechać do domu. To by tylko jeszcze bardziej rozsierdziło jej męża. Nie możemy pozwolić, by zakatował ją na śmierć.
– Ale poproszę tego pana o chwilę rozmowy – wtrącił Dag stanowczo.
– Nie, to najgorsze, co możesz zrobić – powiedziała Sol. – Pozwól mnie się tym zająć! Liv, biegnij do domu, zanim ktoś przyjdzie. Jesteśmy już prawie na miejscu. Ty, Dagu, znajdź powóz, który zabierze nas do Lipowej Alei, a ja przyprowadzę tę nieszczęsną Metę. Do gospody, w której czeka, jest dość daleko.
Ostatnie słowa mijały się z prawdą. Gospoda stała tuż za rogiem, ale Sol miała własne plany.
– Spotkamy się przy bramach miasta, Dagu. Będzie ze mną to utrapienie.
– Jakie utrapienie?
– Meta, oczywiście. A ty, Liv, pamiętaj, wytrwaj jeszcze trochę, dopóki nie pomówimy z rodzicami! Bądź miła i łagodna jak baranek. Do zobaczenia!
Oddaliła się pospiesznie, wkrótce stracili ją z oczu.
Liv i Dag szli powoli, noga za nogą, tak aby przedłużyć wspólną przechadzkę. Liv całkiem zapomniała, że powinna się spieszyć.
– Matka i ojciec niewiele będą mogli zrobić – powiedziała cicho.
– To prawda, ale musi dostać nauczkę.
– W końcu i tak wszystko na mnie się skrupi – westchnęła Liv.
– No tak, obawiam się, że tak.
Odruchowo wzięli się za ręce, tak jak to dawniej bywało. Dag opowiadał o swoim życiu w Kopenhadze, starając się zachować wesoły ton. Ale serce przepełniała mu tępa, bezradna rozpacz. Mąż miał wszystkie prawa po swej stronie. Czy to właśnie Liv, mała siostrzyczka, która chodziła za Dagiem jak cień przez cały okres ich wspólnego dorastania, czy ze wszystkich akurat ona musi tak cierpieć przez całe życie?
Jednocześnie miał niejasne wrażenie, że on sam ponosi część winy za los, który ją spotkał.
– Gdzie jest jego kantor? – zapytał po chwili milczenia.
Liv przystanęła.
– Nie wolno ci tam iść, Dagu, nie wolno!
– Ale chciałbym powiedzieć mu kilka słów prawdy, a właściwie, żeby być całkiem szczerym, spuścić mu porządne lanie.
– Dagu, proszę cię!
Objął dłońmi jej twarz.
– Nie zrobię tego – obiecał. – Zobaczymy, co zaproponuje Sol. Jest taka pomysłowa – dodał naiwnie.
Długo patrzył Liv w oczy; gdy się żegnali, na twarzach obojga malował się smutek. Dag przyrzekł, że siostra niedługo otrzyma wiadomości z domu, i rozstali się.
Patrzyła za nim, aż zniknął zupełnie. Dopiero wtedy wróciła do swego pięknego domu, ożywiona spotkaniem z rodzeństwem, lecz jednocześnie śmiertelnie przerażona czekającą ją karą, gdyby mąż dowiedział się, że wychodziła.
Sol podjęła błyskawiczną decyzję. Odnalazła najelegantszy powóz, jaki był w Oslo, i poprosiła woźnicę, by zawiózł ją do domu Samuelsena. Siedząc w powozie, udrapowała suknię tak, by wyglądać jak najbardziej dostojnie. Nie było to takie trudne, ponieważ miała na sobie najwytworniejszą z sukien od hrabiny Strahlenhelm, bardzo modną jak na norweskie warunki. Odszukała coś w swoim sekretnym zawiniątku i przełożyła do kieszeni.
Kiedy dotarli na miejsce, poprosiła, by woźnica zaanonsował hrabinę Thott z Kopenhagi. Thottów było tak wielu, że trudno się było w nich połapać.
Woźnica wszedł po schodach i już wkrótce „hrabina” została serdecznie zaproszona. Sol zgarnęła dłonią fałdy sukni i dostojnie wpłynęła do środka, trzymając w ręku kapelusz, który był ostatnim krzykiem mody w Kopenhadze.
Żona kupca bławatnego, pulchna pani Samuelsen, kłaniała się i kłaniała, prosząc szacownego gościa o wejście w skromne progi jej kupieckiego domu, gdzie akurat zebrały się przyjaciółki. Jednocześnie rozpaczliwie starała się odgadnąć przyczynę niezwykłych odwiedzin.