Nadal nie była pewna, czy wiezie go do grobu, czy jeszcze nie.
Wyglądał przerażająco. Jad rozlał się po całym ciele, tylko twarz pozostawała gładka i piękna. Głupkowaty zwykle wyraz twarzy miał w sobie teraz niemal coś anielskiego. Sol przyszedł na myśl fragment Biblii:
„Błogosławieni niech będą prości, oni bowiem ujrzą Boga. ”
Albo coś w tym rodzaju; cytaty z Biblii nigdy nie były jej mocną stroną.
Pragnęła tylko jednego – dowieźć Klausa do Tengela, zanim będzie za późno. Tengel posiadał leki silniejsze od tych, które ona miała przy sobie, gdy ją pojmano.
Lipowa Aleja! Poczuła ukłucie w sercu. Dlaczego nie mogła tam osiąść? Co gnało ją ciągle dalej i dalej? Nigdy już nie będzie mogła tam zamieszkać. Nie miała do tego prawa, jej rodzina musi żyć w spokoju.
Męczyła się, szarpiąc „sanie”, ściągając je w dół tak, by Klaus jak najmniej ucierpiał. Odpychała się nogami i ześlizgiwała na piętach, przeklinając drzewa i kamienie które stawały jej na drodze.
W pewnym momencie ława się wywróciła i Klaus wypadł. Leżał odwrócony twarzą do śniegu.
– Dlaczego nie możesz uleżeć na swoim miejscu, ty piekielna niezdaro – mruknęła, mozolnie ciągnąc go za ręce i nogi, aż na powrót położyła go na ławie. – Leż spokojnie, gamoniu…
Wędrówka trwała. Chwilami posuwali się tylko o krok naprzód, chwilami tak szybko, że Sol nie nadążała za ławą Gdy dotarli do kolejnego bardzo stromego odcinka, Sol usiadła na ławie, trzymając Klausa w objęciach. Zjechali szybko w dół, aż śnieg tryskał jej w twarz, ale na samym końcu obydwoje wpadli w zaspę i znów Sol musiała solidnie się namęczyć.
Klaus był cały czas nieprzytomny, może już nie żył.
Makabryczna jest ta jego ostatnia podróż, myślała z goryczą, kolejny raz wciągając go na ławę. Ścieżkę zgubiła już dawno, teraz po prostu kierowała się w dół.
Znaleźli się wreszcie w miejscu, którego nie dało się uniknąć. Tu zaczynała się największa stromizna.
Sama mogła poradzić sobie z zejściem, czepiając się korzeni kolejnych drzew. Ale sanki?
Długo stała powątpiewając.
W końcu zdecydowała – wóz albo przewóz. W każdym razie on znajdzie się na dole, pomyślała. Leciutka pchnęła ławę, która od razu zaczęła ześlizgiwać się po śniegu i lodzie.
Jeżeli tylko będzie zjeżdżać prosto w dół, to może się uda, myślała. Ale jeżeli obróci się w poprzek…
Ława pędziła w dół. Sol, nie zdając sobie z tego sprawy, stała mocno zaciskając pięści.
Leż na miejscu! błagała w myślach. Leż na miejscu, inaczej potoczysz się po śniegu i być może już cię nie odnajdę.
Wypadł. Ale stało się to już na bardziej płaskim terenie, łatwo mogła tam dotrzeć. Ława zjechała kawałek dalej, aż zatrzymała się na jednym z drzew.
– Hura! – zawołała Sol z góry, podnosząc ręce w triumfalnym geście. – Udało nam się zejść, Klausie! Może nie najbardziej stylowo, ale zeszliśmy!
O zmroku znalazła się już niedaleko domu, w którym nie była od tak dawna. Wiedziała jednak, że nie zdąży tam przed nocą. Zaczęło się robić bardzo zimno.
Zabrała ze sobą sznur, by ciągnąć ławę. Był jednak stary i często się rwał. Teraz już nie mógł być krótszy, bo składał się niemal wyłącznie z węzłów.
Chwilami popychała swój ładunek. Była już bardzo wycieńczona, dawał się jej we znaki głód; od kilku dni nic nie jadła.
Klaus w ogóle się nie poruszał. Owinęła go tak starannie, że nie mogła dojrzeć jego twarzy.
Nie chciała też jej oglądać.
Sol wyprostowała się. Wiedziała, gdzie jest.
Długo stała w miejscu. Jeżeli mieli przeżyć, musieli znaleźć jakieś schronienie, i to jak najszybciej. Ale kto zechce ich przyjąć? Jak daleko rozniosła się wieść o czarownicy o żółtych oczach? Mogli sprowadzić na siebie nieszczęście.
Nagle jej oczy rozbłysły. Był ktoś, kto udzieli jej pomocy i z pewnością jej nie wyda. Czy zdobędzie się na to? Czy wejdzie prosto w paszczę lwa?
Ciarki przeszły jej po plecach. Wiedziała, gdzie on mieszka. Człowiek, z którym nikt nie rozmawia, przed którym wszyscy uciekają, który nie ma żadnych przyjaciół.
Nie było do niego daleko.
Pewnego wieczoru przybył do Lipowej Alei. Stał w cieniu do chwili, gdy wszyscy pacjenci Tengela otrzymali pomoc i opuścili dwór.
Dopiero wtedy się ukazał. Ciemna, ponura sylwetka w skórzanym kapturze.
Kat.
Zranił się w rękę, Tengel i Sol pielęgnowali ranę. Następnego wieczoru wrócił, i jeszcze następnego. Płonącymi oczami wpatrywał się w Sol, gdy zmieniała mu opatrunek. Kiedy ona spojrzała na niego, spuścił wzrok.
Nigdy więcej nie przyszedł.
Kat… On najprędzej powinien na nią donieść. Byłaby wtedy jego zdobyczą.
Sol jednak sądziła, że tego nie zrobi. Była pewna, że da sobie z nim radę.
Z głębokim westchnieniem znów chwyciła za nogi ławy i mocno zaczęła ją pchać przed sobą.
ROZDZIAŁ XIII
Odnalazła chatę ukrytą głęboko w lesie. W pobliżu nie było innych zagród.
Zapukała zdrętwiałymi z zimna palcami.
– Otwórzcie, mistrzu! – zawołała. – To ja, Sol, przybrana córka Tengela, która kiedyś leczyła twoją ranę. Teraz znalazłam się w potrzebie. Mój przyjaciel jest ranny, nie mamy gdzie nocować. Czy możemy wejść?
Długo musiała czekać, nim drzwi uchyliły się lekko. Płonąca smolna szczapa oświetliła twarz Sol, całkiem ją przy tym oślepiając.
– Czy możesz mi pomóc? Mój przyjaciel leży tam, na sankach. Nie wiem, czy jeszcze żyje.
Olbrzymi mężczyzna bez słowa chwycił Klausa i wciągnął go do wewnątrz. Ułożył go na podłodze i zamknął drzwi.
– Czy to twój ukochany? – spytał zachrypniętym głosem.
– Ukochany? – powtórzyła Sol. – Nigdy kogoś takiego nie miałam, to nie dla mnie. To drogi przyjaciel, wiele dla mnie poświęcił. Chcę w zamian coś dla niego zrobić.
Kat pokiwał głową. Miał surową, zastygłą twarz o ciemnych, świdrujących oczach. Jak zawsze był w kapturze, spadającym aż na plecy i zakrywającym większą część oblicza. Odziany był w szeroką, spiętą pasem koszulę i obcisłe spodnie. Nie był ani młody, ani stary, jakby istniał od początku świata i nigdy się nie zmieniał.
Ułożyli Klausa niedaleko ognia, by odtajał, a kat wystawił chleb i piwo dla Sol.
Posilali się przez chwilę, wreszcie Sol przerwała milczenie.
– Ile o mnie wiecie, mistrzu?
Odpowiedział, nie patrząc na nią.
– Więcej niż inni. Wiem, kim jest czarownica o kocich oczach, której szukają władze. Nie zdradziłem jednak twojego imienia.
– Dziękuję – powiedziała Sol.
– Twój przybrany ojciec to szlachetny człowiek. Pomogliście mi kiedyś, nie odrzuciliście, nie usłyszałem słów pogardy.
Więcej nic już nie powiedział.
W milczeniu przygotowali posłanie dla Klausa. Kołatała w nim jeszcze resztka życia. Kat wskazał jej łóżko w maleńkiej izbie, jedyne, jakie znajdowało się w chacie. Sol wsunęła się pod okrycie, półżywa ze zmęczenia, z obolałymi członkami.
Mistrz przyszedł do niej. Przyjęła go obojętnie. Parokrotnie w ciągu nocy czuła, że ją bierze, ale była zbyt zmęczona, by protestować. Unosiły się nad nim męskie wonie, ale nie budziły jej odrazy. Pozwalała mu. Był samotnym człowiekiem i pomógł jej. Niech to będzie zapłata.
Dostała od mistrza sanki, na których mogła wieźć Klausa. On otrzymał w zamian zupełnie dobrą ławę. Odprowadził ją ciągnąc sanki tak daleko, jak tylko się dało. Nie zostało powiedziane nic poza tym, co absolutnie konieczne.
Pożegnali się kilkoma prostymi słowami.
– Dziękuję – powiedziała Sol.