Czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, delikatne włoski na karku podniosły się. Czym innym było spotkanie go na Blokksberg, a zupełnie czym innym było to tutaj. Jak cudownie tak siedzieć naprzeciwko siebie w wiejskiej gospodzie i umawiać się na wspólną drogę – ze wszystkimi tego konsekwencjami!
Przecież on jest jedyną osobą, która w pełni mnie rozumie, dlaczego więc jestem taka przejęta? Przyznawała w duchu, że poczucie łączącej ich więzi było dużo silniejsze podczas wypraw do jego królestwa. Dlaczego teraz miała trudności ze znalezieniem właściwego tonu?
Odnosiła wrażenie, że ostrożnie badają się nawzajem.
Godzinę później jechali razem jedno za drugim w palącym blasku jesiennego słońca wzdłuż Glommy. Ścieżka była zbyt wąska, by mogli rozmawiać. Sol jednak każdym nerwem czuła jego obecność. Wiedziała, że na niego w równym stopniu działa jej fizyczna, zmysłowa bliskość.
Zakołatała jej w głowie szalona myśl. Pewna była już, że to właśnie jest mężczyzna jej życia. O, gdyby mogła związać się z nim na stałe! Tu, na tym świecie. Wybudować dom, może mieć dzieci, przerwać bezustanne poszukiwania. Po raz pierwszy w życiu z całych sił zapragnęła być jak inne kobiety, mieć poczucie bezpieczeństwa, jakie daje mąż i własne domowe ognisko. Ale czy to możliwe? Z kimś takim jak on? Tak chyba się nie da. Był przecież na tym świecie tylko gościem, obcym przybyszem.
Zapyta go jednak. O tak, na pewno zapyta, tylko później. Najpierw muszą poznać się lepiej.
Sol nigdy niczego nie pragnęła tak mocno. Myśl o spokojnym, dobrym szczęściu przepływała przez nią jak małe ożywcze strumyczki.
Jechali długo, aż on wyznaczył postój. Właśnie minęli jakąś wioskę, znaleźli się na pustkowiu.
Jej błędny rycerz wskazał na samotną szopę położoną nieco wyżej.
– Może odpoczniemy tam chwilę?
Zgodziła się. Czuła, jak z podniecenia mocno wali jej serce.
Było południe. Gorące promienie słońca padały na ściany szopy. W środku było ciepło i przyjemnie. Powoli rozebrał ją do naga i długo się jej przypatrywał, zanim wprawnymi ruchami obudził jej namiętność.
Sol nigdy dotąd nie spotkała tak pewnego kochanka. Nie zachowywał się teraz jak Książę Ciemności. W otchłani od razu przystępował do dzieła. Tu zdawał się dokładnie odgadywać życzenia kobiety, a kiedy w końcu nagi ułożył się przy niej, całe jej ciało wibrowało.
Nie była to jednak taka sama orgia jak w jego królestwie. Na czym polegała różnica? Na razie nie mogła tego pojąć. W otchłani nie trzeba było jej rozpalać, ciało i tak stało w ogniu. Tutaj po raz pierwszy była podniecona w objęciach śmiertelnika, odczuwała raczej rozkosz, a nie cielesną ekstazę, w której pragnęła tylko więcej i więcej.
Oczywiście uczynił ją szczęśliwą, temu nie mogła zaprzeczyć. Kiedy już zmęczeni leżeli obok siebie, czuła tak wielką z nim wspólnotę, że z radości ściskało ją w gardle. Nareszcie znalazła dla siebie punkt oparcia w życiu, teraz będzie miała czego się trzymać. Pogłaskała jedwabistą skórę jego piersi.
Tym razem nie zrobię niczego, by pozbyć się ciąży, myślała, z radością urodzę dziecko. Potomek czarownicy i samego Szatana! Będę je kochać i dbać o nie, jeśli tylko taki związek może dać owoc.
– Byłaś wspaniała – powiedział schrypniętym głosem.
– Ty też.
Wiedział to chyba już wcześniej, przecież to nie pierwszy raz.
Ale było inaczej niż podczas jej wypraw na Blokksberg. Jego cielesny rynsztunek również nie był tak imponujący jak w otchłani. Pomyślała, że ten szczegół także był elementem jego ziemskiego przebrania.
– Teraz będziemy już razem – wyszeptał.
– Tak: Ale wiesz, że nie jestem święta?
– Ja też nie – uśmiechnął się.
– Nie, oczywiście nie.
Ujął w dłoń jej mandragorę.
– Chcę to mieć – powiedział miękko. – Jako dowód miłości.
Sol poczuła ukłucie żalu i niechęci. Nie chciała oddać najcenniejszej rzeczy, jaką posiadała! Ale jemu nie mogła odmówić, mandragora w istocie należała do Szatana. Z żalem w sercu pozwoliła mu ją wziąć.
Wstała i zaczęła się ubierać. On również podniósł się powoli.
– Zgładziłam kilku ludzi – przyznała, z nim mogła rozmawiać otwarcie. – Mam zamiar teraz z tym skończyć. Chcę wraz z tobą rozpocząć nowe życie. Lepsze życie – uśmiechnęła się. – Moi przybrani rodzice zawsze mnie o to prosili, ale być może byłam zbyt samotna i dzika, by ogarnąć cel i sens ludzkiego życia. Ci, których zabiłam, byli złymi ludźmi, chcieli skrzywdzić moich bliskich. Nie zgładziłam nikogo oprócz tych, przed którymi musiałam ich chronić.
Jej błędny rycerz roześmiał się. Pięknie wyglądał nagi, gdy tak stał opierając się o ścianę szopy.
– Przede mną nie musisz się tłumaczyć. Ja zmiotłem z powierzchni ziemi cały ród!
– O tak, z pewnością – roześmiała się. – Pewnie niejeden.
– To prawda! Cały ród wiedźm i czarowników.
– Co ty mówisz?
Nagle dotarła do niej cała prawda. Czuła, jak jej ciało tężeje. Tańczące, drgające promienie słońca, które przedostawały się przez szpary w ścianach, kłuły ją w oczy.
– Powiedz mi… jak się właściwie nazywasz?
– Ja? – uśmiechnął się beztrosko, niczego nie przeczuwając. – Czy nie jestem błędnym rycerzem?
– Powiedz, chcę to wiedzieć.
– Dlaczego?
Poczuła, że kręci jej się w głowie, ale opanowała głos.
– Chcę to wiedzieć – powtórzyła.
– Dlaczego? Dobrze, tobie mogę powiedzieć. Nazywam się Heming.
Sol zrobiła się biała jak kreda.
– Heming Zabójca Wójta?
Uśmiech zamarł na jego twarzy.
– Skąd to wiesz? Skąd, u diabła, to wiesz? Tu na południu nikt nie zna tego imienia.
Powoli, bardzo powoli począł ogarniać Sol straszliwy gniew pomieszany z palącym uczuciem zawodu. Potem gniew zamienił się w żądzę krwawej pomsty. Porwała widły do siana, oparte o ścianę.
– Przestań! – wrzasnął. – Oszalałaś?
Z całej siły cisnęła je w stronę Heminga, który przerażony starał się uskoczyć. Ale w mgnieniu oka stał już przygwożdżony. Dwa zęby wideł przeszyły go w pasie na wylot.
Powietrze rozdarł jego krzyk.
Sol wpatrywała się weń tym samym spojrzeniem, które ongiś posłała synowi Abelone.
– Jesteś szalona! – wyjęczał przeciągle. – Czarownica! wydusił z siebie.
Podeszła do niego blisko.
– Nie poznajesz mnie? Jestem Sol z rodu Ludzi Lodu, przybrana córka Tengela.
– Nie – jęknął głosem zdławionym bólem. – Ty nie żyjesz! Wszyscy nie żyją!
– Nie – odpowiedziała Sol, już zupełnie spokojna. – Tengel żyje. I Silje, i Dag, i Liv. Wszyscy, których chciałeś zgubić.
– Nie! Nie! Pomóż mi! – błagał. – Umieram!
– Tak, umierasz, a ja się z tego raduję. To ty zabiłeś Ludzi Lodu. Zabiłeś Hannę! Dziękuję wam wszystkim moce, że dane mi było się zemścić! Mogłam pomścić Hannę, moją nauczycielkę i pokrewną duszę. Myślę, że ona o tym wiedziała, że to przewidziała.
– Modliszka! – krzyczał. – Modliszka!
Sol przysiadła na pniu, by patrzeć, jak będzie konał. Obojętnie przyjmowała jego krzyki. Przemawiała cichym głosem, a on zmuszony był słuchać. Krew buchała z jego ciała i spływała wzdłuż ud. Próbował zatamować ją rękami, lecz nie miał już sił, by je unieść.
Oczy Sol rzucały iskry, ale głos jakby powoli zamierał.
– A więc byłeś tylko iluzją! Mglistym wspomnieniem przystojnego mężczyzny, którego spotkałam wiele lat temu w dzieciństwie. Bez cienia demonizmu.
Naturalnie nie pojmował, o kim ona mówi. On, zwykły śmiertelnik, nie wiedział nic o podróżach na Blokksberg.