Выбрать главу

— Kilku z nas… więcej niż kilku… szukało pana. Ukrył się pan bardzo dobrze, a my mieliśmy mnóstwo powodów, by utrzymywać te poszukiwania w tajemnicy. Nigdy jednak nie mieliśmy złych zamiarów. Chcieliśmy pana odnaleźć, by… — Naprawić krzywdy? Prosić o wybaczenie? Sammy nie mógł znaleźć właściwych słów, zresztą nie byłyby one do końca prawdziwe.

W końcu Mężczyzna nie miał racji. Lepiej więc mówić o teraźniejszości.

— Czulibyśmy się zaszczyceni, gdyby zechciał pan polecieć z nami na gwiazdę OnOff.

— Nigdy. Nie jestem Queng Ho.

Sammy do samego końca starał się zgromadzić jak najwięcej okrętów.

I właśnie teraz… Cóż, warto było spróbować.

— Nie przyleciałem na Triland sam. Mam flotę.

Mężczyzna uniósł lekko głowę.

— Flotę? — Ciekawość, jeden z najstarszych odruchów, jeszcze nie całkiem w nim obumarła.

— Krążą na niskiej orbicie, ale właśnie teraz powinny być widoczne z Lowcinder. Zechce pan popatrzeć?

Starzec wzruszył tylko ramionami, lecz obie dłonie trzymał już przed sobą, złożone na kolanach.

— Pozwoli pan, że się tym zajmę.

Kilka metrów dalej w plastikowej tafli wycięte były drzwi. Sammy wstał, podszedł do wózka i zaczął go pchać przed sobą. Starzec nie protestował.

Na zewnątrz było zimno, prawdopodobnie poniżej zera. Nad dachami budynków wisiały jeszcze kolory zachodu słońca, lecz jedyne świadectwo ciepła dnia stanowiła lodowata breja chlupocząca pod jego stopami. Pchał wózek przez parking, do miejsca, z którego mogliby widzieć zachodnią część nieba. Starzec rozglądał się dokoła. Ciekawe, kiedy ostatnio przebywał na zewnątrz.

— Nie przyszło wam do głowy, Sammy, że na tym przyjęciu mogą pojawić się jeszcze inni goście?

— Słucham? — Na parkingu nie było nikogo prócz nich.

— Istnieje ludzka kolonia położona bliżej gwiazdy OnOff niż my.

Ach, na tym przyjęciu.

— Tak. Podsłuchujemy ich i zbieramy dane. — Trzy piękne światy w potrójnym układzie gwiezdnym, które zaledwie przed kilkoma wiekami wyszły z epoki barbarzyństwa. — Nazywają siebie Emergentami. Nigdy jeszcze ich nie odwiedzaliśmy. Przypuszczamy, że panuje tam jakiś rodzaj tyranii. Są zaawansowani technologicznie, ale bardzo zamknięci, zapatrzeni w siebie.

Starzec parsknął z lekceważeniem.

— Nie obchodzi mnie, jak dalece są zapatrzeni w siebie. To jest coś, co mogłoby… zbudzić umarłych. Weźcie broń, rakiety i głowice atomowe, Sammy. Dużo, dużo głowic.

— Tak.

Sammy ustawił wózek na skraju parkingu. W wyświetlaczu widział swe okręty wspinające się powoli w górę nieba, zakryte jednak przed nieuzbrojonym okiem przez pobliskie budynki.

— Jeszcze czterysta sekund, a zobaczy je pan nad tamtym dachem. — Wyciągnął rękę w odpowiednim kierunku.

Starzec nie odpowiedział, ale patrzył w górę. Nad ich głowami odbywał się normalny ruch powietrzny. Wieczór był jeszcze dość jasny, lecz gołym okiem można już było dostrzec kilka satelitów. Maleńka czerwona kropka na zachodzie migotała z częstotliwością, która oznaczała, że jest to jedynie ikona w wyświetlaczu Sammy’ego, a nie widzialny obiekt. W ten sposób Sammy oznaczył sobie gwiazdę OnOff. Przez chwilę wpatrywał się w ten punkt. Nawet w nocy, z dala od świateł Lowcinder, OnOff nie byłaby widoczna. Lecz w małym teleskopie wyglądała jak zwykła gwiazda G…

jeszcze. Za kilka lat dostrzegą ją tylko układy teleskopowe. Kiedy przybędzie tam moja flota, będzie ciemna już od dwóch wieków… i niemal gotowado kolejnych narodzin.

Sammy przyklęknął na kolanie obok wózka, nie zważając na lodowato zimne błocko.

— Pozwoli pan, że opowiem panu o mojej flocie. — Mówił o tonażu, specyfice poszczególnych jednostek i o właścicielach… właściwie o większości właścicieli; kilku z nich wolał wymienić później, kiedy starzec nie będzie miał pod ręką broni. Przez cały czas obserwował też jego twarz.

Mężczyzna rozumiał wszystko, co do niego mówił, to było oczywiste. Złorzeczył cicho, monotonnie, kwitując każde z wymienianych przez Sammy’ego nazwisk nowym przekleństwem. Prócz ostatniego…

— Lisolet? To brzmi znajomo… jakby ze Strentmann.

— Tak jest. Mój zastępca pochodzi ze Strentmann.

— Ach… — Skinął głową. — To… to byli dobrzy ludzie.

Sammy uśmiechnął się do siebie. Okres przygotowawczy przed tą misją powinien trwać jakieś dziesięć lat. To dość czasu, by przywrócić Mężczyznę do normalnego stanu fizycznego. Powinno też wystarczyć, by złagodzić nieco objawy jego szaleństwa. Sammy poklepał oparcie wózka. Tymrazem cię nie opuścimy.

— Tam leci pierwszy z moich okrętów. — Sammy znów wyciągnął rękę.

Sekundę później nad dachem budynku pojawiła się jasna plamka. Sunęła powoli w górę nieboskłonu, oślepiająca wieczorna gwiazda. Minęło sześć sekund i ich oczom ukazał się drugi statek. Kolejne sześć sekund i następny. I następny. I następny. I następny. Potem przerwa i wreszcie jeden jaśniejszy od wszystkich pozostałych. Okręty Sammy’ego krążyły na niskiej orbicie, na wysokości czterech tysięcy kilometrów. Z takiej odległości wyglądały jak jasne punkty, maleńkie klejnoty rozstawione co pół stopnia na niewidzialnej linii przecinającej niebo. Nie różniły się niczym od okrętów transportowych zawieszonych na niskiej orbicie czy jakiejś budowy kosmicznej i nie robiły większego wrażenia na kimś, kto nie wie dział, z jak daleka przybyły te punkciki i jak daleko mogą podróżować.

Sammy słyszał, jak starzec wzdycha z podziwem. On wiedział.

Obaj patrzyli w milczeniu, jak siedem punktów przesuwa się po niebie. Wreszcie Sammy przerwał ciszę.

— Widzi pan ten najjaśniejszy, na końcu? — Najcenniejszy klejnot z kolekcji. — Nie zbudowano dotąd większego statku. To mój okręt flago wy… „Pham Nuwen”.

CZĘŚĆ PIERWSZA

sto sześćdziesiąt lat później

Jeden

Flota Queng Ho pierwsza dotarła do gwiazdy OnOff. To mogło nie mieć żadnego znaczenia, gdyż przez ostatnie pięćdziesiąt lat podróży obserwowali ogień wydobywający się z dysz okrętów Emergentów zmierzających w tym samym kierunku.

Byli sobie zupełnie obcy i spotykali się z dala od swych rodzinnych stron. Dla kupców z Queng Ho taka sytuacja nie była niczym nowym — choć zazwyczaj spotkania te przebiegały w milszej atmosferze, a obie strony zawsze wykazywały skłonność do handlowania. Owszem, tu z kolei krył się prawdziwy skarb, nie należał on jednak do żadnej ze stron. Leżał zamarznięty, czekając na znalazców, którzy w zależności od usposobienia mogli go splądrować, eksploatować lub rozwinąć. Wszystko odbywało się z dala od przyjaciół, z dala od społecznego kontekstu… z dala od świadków. W takiej sytuacji zdrada mogła okazać się najskuteczniejszym i najprostszym rozwiązaniem, i obie strony doskonale o tym wiedziały. Ekspedycje Queng Ho i Emergentów tańczyły wokół siebie od wielu dni, próbując wybadać, jaką siłą dysponuje przeciwnik i jakie są jego zamiary. Zawierano ugody, by wkrótce potem je rozwiązać, planowano wspólne lądowanie. Lecz Kupcy nadal bardzo niewiele wiedzieli o prawdziwych intencjach Emergentów. Dlatego też zaproszenie na wspólną kolację przez niektórych przyjęte zostało westchnieniem ulgi, przez innych zaś zgrzytaniem zębów.

Trixia Bonsol wsparła się na jego ramieniu i przechyliła głowę tak, by tylko on mógł ją usłyszeć.