Выбрать главу

– Przecież niewiele trzeba. Zaklejają usta taśmą, wrzucają gościa do bagażnika i odjeżdżają – powiedziała. – Mogli nawet wziąć jego własny samochód. Może dlatego go nie znaleziono. – Wyraz twarzy Merry zmienił się nagle, dziewczyna zaczęła pracowicie przekładać koperty.

– Słuszna uwaga.

Obejrzałam się przez ramię. W drzwiach stała pielęgniarka w białym fartuchu. Spojrzała na nas ostro. Odchrząknęłam i powiedziałam:

– No dobra, Merry. Pójdę już i nie będę cię dłużej odrywać od pracy. Wpadnę w poniedziałek i porozmawiam z panią Stegler.

– Powiem jej o pani wizycie.

Kiedy przechodziłam przez drzwi, mijając o cal stojącą w nich pielęgniarkę, przyjrzała mi się uważnie. Opanowałam drżenie, zastanawiając się jednocześnie, ile zdołała usłyszeć.

Przy wejściu zdjęłam z wieszaka pelerynę i szczelnie się nią otuliłam. Kiedy wyszłam na zewnątrz, deszcz już tylko siąpił, a nad asfaltowym parkingiem unosiła się lekka mgiełka. Z daszku nad wejściem od czasu do czasu nadal jednak spływały strumienie wody. Ominęłam wielką kałużę i podeszłam do samochodu. Na asfalcie mogłam teraz przeczytać wypisane czarną farbą nazwisko: P. DELACORTE.

W samochodzie wyjęłam notes i na gorąco zaczęłam spisywać swoje spostrzeżenia – każde na osobnej kartce. Pisałam tak aż do wyczerpania zgromadzonych informacji. Nie mogłam tylko pojąć, dlaczego Crystal i policja nie wspomnieli ani słowem o wielkiej aferze ze zdefraudowanymi pieniędzmi.

7

Jadąc z Pacific Meadows, wstąpiłam do biura. Weszłam bocznymi drzwiami i już u siebie zdjęłam pelerynę i powiesiłam ją na wieszaku. Na szczęście w kancelarii panował spokój, choć w większości pomieszczeń paliło się światło. Ekipa sprzątająca biura w sobotnie ranki zdążyła się już ulotnić. W powietrzu unosił się zapach środków czyszczących, a odkurzacze pozostawiły smugi na ciemnoczerwonej wykładzinie. Cisza błogo dźwięczała w moich uszach. Na krótką chwilę przywołałam w wyobraźni wizję samodzielnego biura przy Floresta Street. W duchu już walczyłam o nie z konkurentami.

Wyjęłam walizkową maszynę do pisania marki Smith-Corona i postawiłam ją na biurku. Usiadłam w obrotowym fotelu i sięgnęłam po przeznaczony na nową sprawę segregator. Uzupełniłam jego zawartość o spisane notatki. Cały czas wisiała nade mną wizja wtorkowego spotkania z Fioną. Wyobraziłam sobie, jak stoi ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i słuchając mojej relacji, uderza niecierpliwie stopą o podłogę. Nad jej głową unosiły się gigantyczne symbole dolara, gdy się zastanawiała: I ja płacę pięćdziesiąt dolarów za godzinę za coś takiego? Moja strategia polegała na przechytrzeniu jej, czemu służyć miało wręczenie pięknie opracowanego raportu, który wywoływałby od razu obraz pracy znacznie solidniejszej niż tylko mało znaczące rozmowy z paroma osobami. Nie dawała mi jednak spokoju myśl, że mój raport może wywołać dezaprobatę Fiony, bo wiedziałam doskonale, że żałuje każdego wydanego na mnie centa. Nawet jeśli jej zachowanie przy wręczaniu czeku z zaliczką było czystą manipulacją, czułam na karku bolesny koniec jej bata. Próbowałam nie roztrząsać niepotrzebnie niedającej mi spokoju myśli, że nie powinnam była w ogóle brać tej roboty.

Skoncentrowałam się na pracy. Sklecenie pierwszej wersji raportu zajęło mi mniej więcej godzinę. Przepisałam ją i poprawiłam, czytając jeszcze dwa razy. Starałam się, by moje uwagi brzmiały neutralnie, i unikałam wyciągania wniosków z informacji, które do tej pory udało mi się zebrać. Pominęłam też większość faktów usłyszanych od Crystal. Płacono mi za odnalezienie Purcella, a nie za plotkowanie o jego drugiej żonie. Kiedy ostateczna wersja dokumentu wreszcie mnie zadowoliła, przepisałam go raz jeszcze, po czym wyjęłam kalkulator i zsumowałam poświęcone sprawie godziny. Jak długo rozmawiałam z detektywem Odessą? Postukałam końcem ołówka w zęby. Trwało to maksimum dwadzieścia minut, co zaokrągliłam do pół godziny. Nie chciałam, by Fiona pomyślała, że odpuściłam policji. Zobaczmy. Prawie dwie godziny siedziałam u Crystal i godzinę dziś rano w Pacific Meadows. Spojrzałam na wynik. Jak dotąd zarobiłam jedynie sto siedemdziesiąt pięć dolarów z tysiąca pięciuset, które mi wręczyła w formie zaliczki. Oznaczało to, że jestem jej jeszcze winna tysiąc trzysta dwadzieścia pięć w przeliczeniu na godziny. W tym tempie nigdy nie zdołam nawet wyrównać kwoty zaliczki. No, dobra. Wypełniłam rachunek i dołączyłam go do oryginału raportu, po czym wsunęłam kopie do segregatora.

Wstałam i przeciągnęłam się. Rozruszałam sztywniejącą szyję, wykonując parę skłonów głową. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, ruszyłam korytarzem, zaglądając do poszczególnych biur. Mijając pokój Lonniego, zdumiona zauważyłam, że siedzi w obrotowym w fotelu z nogami opartymi o biurko. Na kolanach trzymał jakieś dokumenty. Najwyraźniej chciał się uporać z zaległą pracą w spokojnej o tej porze kancelarii. Zamiast eleganckiego garnituru miał na sobie flanelową koszulę w paski i sprane dżinsy. Siedział nieruchomo pochłonięty czytaniem. Patrzyłam, jak sięga po ołówek, by podkreślić jakieś zdanie. W absolutnej ciszy rozległo się szuranie grafitu po papierze.

Lonnie wygląda jak bokser. Jest potężnie zbudowany, a poznaczony bliznami nos od razu przywołuje skojarzenia z ringiem. Jego ciemne włosy rosną we wszystkich kierunkach. Widywałam coś takiego u noworodków i zawsze wywierało to na mnie niesamowite wrażenie: ilość włosów na głowie wydawała się niemal komiczna. Lonnie jest mężczyzną niezwykle energicznym, napędzanym przez witaminy, kawę, odżywki i ogromną ambicję. Zajmowana obecnie wygodna pozycja przy biurku była w jego przypadku szczytem relaksu i odprężenia.

– Lonnie?

Podniósł wzrok i uśmiechnął się, odrzucając ołówek.

– Kinsey. Wejdź. Zastanawiałem się, co knujesz. Nie widziałem cię od tygodni.

– Nic takiego. Nawet nie wiedziałam, że tutaj jesteś. W biurze było tak cicho. Myślałam, że jestem tu sama. Nadganiasz pracę?

– Jasne, ale to tylko wymówka. Marie wyjechała z miasta. Ma jakiś zjazd kopaczy w San Diego. Szczerze mówiąc, wolałem być tutaj, niż tkwić samotnie w domu. Siadaj – powiedział. – A co u ciebie? Co cię tutaj sprowadza w sobotnie przedpołudnie?

– Chciałam za świeżej pamięci przepisać na maszynie notatki. Aha, zanim zapomnę. Może zadzwonić do ciebie facet nazwiskiem Richard Hevener. Będzie chciał mnie sprawdzić.

– A o co chodzi?

– Chyba znalazłam nowe biuro, ale jeszcze nic nie wiadomo. – Podałam mu szczegóły, opisując świeżo wyremontowany budynek z drewnianym balkonem. – Jest świetny. Nieduży i cichy, a lokalizacja wprost idealna.

– Jeśli zadzwoni, obiecuję, że będę cię wychwalał pod niebiosa. Nie wspomnę ani słowem o twoim króciutkim pobycie w więzieniu. Możesz jednak liczyć na to, że jeśli nic z tego nie wyjdzie, moje drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem.

– Wielkie dzięki. Trzymaj za mnie kciuki.

– Nie ma sprawy. Ida Ruth powiedziała mi, że pracujesz nad sprawą zniknięcia doktora Purcella.

– A skąd ona o tym wie? Wzięłam to dopiero wczoraj.

Lonnie machnął ręką.

– Ida Ruth wie wszystko. Stawia to sobie za punkt honoru. Jej przyjaciółka kiedyś dla niego pracowała. Wszyscy, którzy go znali, skłaniają się teraz ku teorii, że nawiał z domu. Muszę przyznać, że mnie też czasem to mocno kusi.

– Och, daj spokój. Marie wyśledziłaby cię jak pies gończy. – Jego żona jest instruktorem sztuk walki i prawdziwym ekspertem w sposobach unieszkodliwiania ludzi za pomocą bosych stóp, całkiem niewielkich zresztą rozmiarów.

– Racja. Problem ze zniknięciem polega na tym, że nie można tego zrobić ot, tak sobie. A przynajmniej nie wtedy gdy traktuje się całą rzecz poważnie. Jeśli chcesz się zaszyć na dobre, musisz to długo planować.