Выбрать главу

– Jaka pora będzie pani odpowiadać? – spytała Blanche.

Zaklęłam bezgłośnie pod nosem, dodając parę ciekawych epitetów z mojej bogatej kolekcji.

– Proszę chwileczkę poczekać. Muszę sprawdzić terminarz. – Przyłożyłam słuchawkę do piersi i spojrzałam na zegarek. 16:06. Jeszcze przez chwilę udawałam, że przeglądam listę moich licznych zajęć zaplanowanych na sobotnie popołudnie. Nie miałam szczególnej ochoty spotykać się z Blanche, zwłaszcza za cenę smacznej drzemki, i nie chciałam opuszczać mojej przytulnej dziupli, szczególnie w tak paskudne, deszczowe popołudnie. Za oknami już zapadał szary, listopadowy zmrok i widziałam, jak z gałęzi uderzających w szyby opadają krople deszczu. Raz jeszcze spojrzałam na zegarek. 16:07.

Słyszałam, jak Blanche oddycha do słuchawki, a kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał ostro i nieprzyjemnie.

– Kinsey, jest pani tam?

– Tak. Wygląda na to, że dziś nie uda nam się spotkać. Może jutro o dziesiątej rano?

– Niestety, zupełnie mi to nie odpowiada, a poniedziałek w ogóle nie wchodzi w grę. Czy naprawdę nie może pani wpaść choć na chwilę? Czuję, że to bardzo ważne.

Ja ze swej strony poczułam falę złości. W wyobraźni widziałam już wracającą z San Francisco Fionę, wściekłą, że nie znalazłam czasu, żeby spotkać się z Blanche. Tysiąc pięćset dolarów i nawet nie pofatygowała się pani do mojej córki?

– Mogę przyjechać o wpół do szóstej, ale najwyżej na pół godziny. Tylko tyle mogę zrobić.

– Świetnie. Mieszkamy przy Edenside na rogu Monterey Terrace. Numer 1236. To dwupiętrowy dom w stylu hiszpańskim. Na podjeździe stoi duży granatowy samochód.

Edenside Road stanowiła część małego osiedla sprytnie wbudowanego w zbocze wzgórza: pięć krętych uliczek zbiegających się na końcu w mały placyk. Architekci najwyraźniej poszli po linii najmniejszego oporu. Uliczki pięły się po wzgórzu niczym małe asfaltowe strumyki płynące z najwyższego wzniesienia. Jechałam pod górę z trudem, co sześćdziesiąt metrów zwalniając przy specjalnych progach. Okolica była wprost idealna dla dzieci, których obecność znaczyły wózki, domki do zabaw, huśtawki, rowerki, samochody i deskorolki poustawiane na niemal każdym podwórku. Wyglądało to tak, jakby w okolicy eksplodował wielki sklep z zabawkami.

Dom stojący na rogu Edenside i Monterey Terrace rzeczywiście zbudowano w stylu hiszpańskiej hacjendy z dużym dziedzińcem od frontu. Nawet w zapadającym szybko zmroku nie mogłam nie zauważyć garażu na trzy samochody, stojącego obok domu niczym złowieszcze szczęki. Kiedy się zbliżałam, na dziedzińcu zapłonęły blade światła, oświetlając fasadę domu. Otynkowano go na bladoróżowo, a ceramiczne, pomarańczowe dachówki ułożone na kształt litery S pochodziły z masowej produkcji. Oryginalne dachówki na dachach starszych domów przybrały barwę ciemnej czerwieni porośniętej gdzieniegdzie mchem. Te miały kształt litery C w miejscu, gdzie robotnicy kładli miękką jeszcze glinę na udzie, by nadać im ostateczną formę.

Zgodnie z zapowiedzią na podjeździe stał duży granatowy samochód. Zaparkowałam przy krawężniku, wysiadłam i żwirowaną ścieżką ruszyłam w stronę domu. Okolica ucierpiała zdecydowanie w wyniku suszy: wszystko pokrywał żwir i beton, a tu i ówdzie posadzono kaktusy różnego rodzaju i inne sukulenty. Przez metalową furtkę weszłam na wyłożony płytkami dziedziniec. Na środku stała szemrząca fontanna w stylu hiszpańskim, zasilana wodą z pompy.

Zadzwoniłam do drzwi. Natychmiast usłyszałam krzyki, szczekanie psów i tupot małych stóp. Cała gromadka maluchów walczyła o pierwszeństwo otwarcia mi drzwi. Kiedy te wreszcie się otwarły, mniej więcej pięcioletnia dziewczynka odwróciła się, żeby uderzyć stojącego za nią czterolatka. Po kilku sekundach w ruch poszły pięści, a zaczerwienione ze złości dzieci z potokami łez na policzkach walczyły o klamkę, pomagając sobie stopami obutymi w brązowe buciki na twardych podeszwach. Obok nich dwa nadaktywne teriery podskakiwały, jakby miały w łapach sprężyny. Potrąciły przy tym stojącego z tyłu malucha, który natychmiast zaczął wyć. Jeszcze jedna dziewczynka szła przez duży hol, krzycząc „Mamo! Maaamoooo!!! Heather bije Josha, a psy przewróciły Quentina”.

– Amando, czy nie mówiłam ci, że nie wolno skarżyć? Josh świetnie sam da sobie radę. A teraz zajmij się swoimi sprawami i przestań gadać, bo doprowadzisz mnie do szału.

Kołysząc się lekko, Blanche weszła do holu. Jej brzuch był tak duży, że wyglądał jak ogromny księżyc utrzymywany na orbicie przez nieznane astronomom siły grawitacji. Miała na sobie bladoszare szerokie spodnie i tunikę pełną zakładek i ukrytych zapięć. Domyśliłam się, że po przyjściu na świat dziecka będzie je mogła w każdej chwili odpiąć i bez trudu nakarmić niemowlę. Jej długie, lśniące blond włosy sięgały niemal do pasa. Porcelanowa cera nosiła ślady delikatnego makijażu, a w twarzy dominowały niebieskie oczy i łagodnie zarysowane łukowate brwi. Wyglądała jak zamorska królewna z baśni braci Grimm, z tą tylko różnicą, że oczekiwała dziecka.

Pochyliła się, podniosła z podłogi wyjącego malucha i oparła go na biodrze. Chwyciła Heather za ramię i odciągnęła ją od brata, po czym lekko popchnęła w stronę korytarza.

– Dzieci na podwórko. Amanda zrobi wam krakersy z masłem orzechowym. Możecie zjeść na zewnątrz. Byle nie za dużo. Za chwilę będzie kolacja. No, zmykać stąd. Już. Wszyscy na podwórko.

– Mamoooo, jest ciemno.

– Zapalcie światło na werandzie.

– Ale my chcemy oglądać kreskówki!

– Trudno. Róbcie, co mówię. I bez biegania – ostrzegła swoją gromadkę.

Heather i Josh pędzili już korytarzem, lecz zaraz zwolnili, popychając się i poszturchując nawzajem. Psy ruszyły za nimi, szczekając przeraźliwie, a Amanda weszła do kuchni, by tam bez wyraźnego protestu zająć się przygotowaniem krakersów dla rodzeństwa. Na oko siedmioletniej dziewczynce już teraz powierzano rolę zastępczej mamy.

Wydając polecenia, Blanche zdołała też uspokoić wrzeszczącego malucha. Odwróciła się i ruszyła w stronę salonu. Szłam za nią, torując sobie drogę między rozrzuconymi zabawkami. Były dosłownie wszędzie. Próbując uniknąć zmiażdżenia plastikowych elementów, odsuwałam stopą klocki lego rozsypane po całej podłodze. Przy prowadzących na górę schodach zamontowano małą bramkę. Drzwi do piwnicy zamknięte były na haczyk, co miało ustrzec dzieci przez wpadnięciem w ciemną otchłań.

– Twoja matka wspominała o opiekunce do dzieci. – Zawsze wychodzi ze mnie niepoprawna optymistka.

– Nie przychodzi w weekendy, a Andrew wyjechał z miasta.

– Czym się zajmuje?

– Jest prawnikiem. Prowadzi sprawy fuzji i sprzedaży firm. Do środy będzie w Chicago.

– A kiedy ma się urodzić dziecko?

– Teoretycznie za trzy tygodnie, ale chyba przyjdzie na świat wcześniej. Z poprzednimi też tak było.

W salonie stała otwarta wielka skrzynia pełna zabawek, które przewalały się przez wszystkie brzegi: lalki, misie i jasnożółty autobus szkolny wypełniony plastikowymi figurkami dzieci o okrągłych główkach. Była tam też drewniana ławeczka i młotek do wbijania drewnianych kołków, kredki, książeczki do kolorowania, małe metalowe samochodziki i drewniany pociąg. Na samym środku stał duży kojec. Zauważyłam też poruszaną mechanicznie huśtawkę, chodzik z gumowymi ochraniaczami, wysokie krzesełko, leżaczek dla niemowląt i przenośną kołyskę. Każdy kontakt w ścianie był specjalnie zabezpieczony plastikowymi przykrywkami. Wszystkie przedmioty znajdujące się w zasięgu małych rączek starannie pochowano, jakby spodziewając się nadciągającej powodzi.