Przerwę na lunch spędziłam w biurze, jedząc przyniesioną z domu kanapkę z masłem orzechowym. O dwunastej trzydzieści wyszłam i zaczęłam spacerować po okolicy w nadziei, że przypomnę sobie, gdzie zaparkowałam samochód. Znalazłam mojego volkswagena w nienaruszonym stanie stojącego na rogu Capillo i Olivio, znacznie bliżej niż myślałam i w zupełnie przeciwnym kierunku.
Już piąty dzień z rzędu niebo zasnuwały ciemne chmury, grożące w każdej chwili deszczem. Santa Teresa otoczone jest od północy górami, a od południa rozciąga się szumiący Pacyfik. Rozwój miasta jest więc w znacznym stopniu ograniczony. Najdalej wysunięte na zachód przedmieścia sięgają aż do Colgate, wschodnie zaś do Montebello, gdzie ceny nieruchomości osiągają astronomiczne rozmiary. Horton Ravine, dokąd właśnie zmierzałam, stanowi enklawę tych najzamożniejszych. Działkami w tej okolicy gubernatorzy Kalifornii nagradzali dowódców wojskowych za sprawne zabijanie ludzi w kolejnych wojnach. W rezultacie ponad trzy tysiące akrów przechodziło z bogatych w jeszcze bogatsze ręce do czasu, gdy ostatni ze spadkobierców, hodowca owiec Tobias Horton wpadł na pomysł, by podzielić cały teren na jeszcze mniejsze działki i wystawić je na sprzedaż. Na nagrodę – choć w nieco innej, brzęczącej postaci – nie musiał długo czekać.
Dojechałam autostradą 101 do zjazdu w La Cuesta i skręciłam w lewo, zmierzając do głównego wjazdu, który tworzyły dwa wysokie filary z zawieszonym między nimi wykutym w żelazie napisem HORTON RAVINE. Wąwóz był rzeczywiście urzekający, a pnie wielkich drzew pociemniały od unoszącej się po deszczach w powietrzu wilgoci. Większość ulic nosi tutaj nazwę „Via cośtam”. Po drodze minęłam klub jeździecki w Horton Ravine, jechałam dalej mniej więcej półtora kilometra, po czym skręciłam w prawo i zaczęłam piąć się w górę.
Glazierowie mieszkali przy Via Bueno („Dobra droga”… jeśli pamiętam co nieco z wieczorowych kursów hiszpańskiego). Ich dom, zbudowany w latach sześćdziesiątych, stanowił masę oślepiająco białych abstrakcyjnych kształtów zlepionych w jedną nieregularną bryłę. Wznoszące się pod różnym kątem trzy piętra podpierała wysoka wieża, strzelająca w niebo z samego środka tej pozornie bezładnej konstrukcji. Na każdej ze ścian biegły szerokie balkony, a same ściany nie były niczym innym jak tylko wielkimi taflami szkła, na których biedne ptaki często kończyły swój ostatni w życiu lot. Kiedy poznałam Dane Jaffe, mieszkała w malutkim szeregowcu w Perdido, czterdzieści kilometrów na południe stąd. Zastanawiałam się, czy w równym stopniu jak ja uświadamia sobie, jak daleko w życiu zaszła.
Zaparkowałam na okrągłym podjeździe i ruszyłam w stronę szerokich schodów prowadzących do frontowych drzwi. Nacisnęłam przycisk dzwonka. Po kilku minutach drzwi otworzyła Dana. Mogłabym przysiąc, że miała na sobie taki sam strój jak podczas naszego pierwszego spotkania – obcisłe wyblakłe dżinsy i biały podkoszulek. Jej włosy nadal miały barwę miodu z tą tylko różnicą, że teraz gdzieniegdzie lśniły srebrne pasma. Nosiła je też krócej obcięte i starannie wycieniowane. Od czasu do czasu jej brązowe oczy rzucały zielonkawe błyski pod delikatnie zarysowanymi brwiami. Jednak w jej twarzy najbardziej rzucały się w oczy piękne usta, sprawiające wrażenie jeszcze pełniejszych dzięki lekko wysuniętym do przodu górnym zębom.
– Witaj, Kinsey – powiedziała. – Joel wspominał, że do nas wpadniesz. Wejdź, proszę. Pozwól, że to wezmę.
– Pięknie tu – orzekłam, wchodząc do środka i podając jej pelerynę. Kiedy wieszała ją w szafie, miałam trochę czasu, żeby się rozejrzeć. Wnętrze przypominało nieco katedrę; olbrzymią przestrzeń wieńczył sklepiony sufit wznoszący się na dobre dziewięć metrów. Nieregularne poziomy domu łączyły przejścia i podesty, a wpadające do środka promienie światła tworzyły na gładkiej kamiennej podłodze geometryczne wzory.
– Fiona wspominała pewnie, że remontujemy dom – powiedziała Dana, stając obok mnie.
– Tak. Mówiła mi też, że poleciłaś jej moje usługi, za co jestem ci wdzięczna.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Muszę wyznać, że nie bardzo za tobą przepadałam, ale sprawiałaś wrażenie uczciwej i nieustępliwej. Ścigałaś Wendella niczym mały terier. Twój przyjaciel, Mac Voorhies z firmy ubezpieczeniowej, twierdzi, że to dzięki tobie mogłam zatrzymać pieniądze.
– Sporo się nad tym zastanawiałam. Kiedy ostatni raz słyszałam o całej tej sprawie, nadal debatowali nad tym nieszczęsnym odszkodowaniem. Cieszę się, że wszystko poszło po twojej myśli. Czy dobrze znałaś Dowana?
– Od czasu do czasu wpadaliśmy gdzieś na siebie, ale nie byliśmy przyjaciółmi. Poznałam Fionę już po ich rozwodzie, więc raczej trzymam jej stronę. Kiedy się spotykamy, jestem uprzejma, ale to wszystko. Joel rozmawia w tej chwili przez telefon, ale kiedy tylko skończy, zaprowadzę cię do gabinetu. Czy chciałabyś się trochę rozejrzeć?
– Bardzo chętnie.
– Robimy wszystko po kawałku. Oczywiście nie tak to sobie wyobrażałam. Razem z Fioną chciałyśmy załatwić to za jednym zamachem… Byłoby o wiele więcej zamieszania, ale i więcej zabawy. Joel niestety sprzeciwił się naszym planom, więc podzieliliśmy całość prac na poszczególne etapy. To jest oczywiście salon…
Opisywała mi przeznaczenie poszczególnych pokoi, gdy szłam posłusznie za nią.
– Pokój wypoczynkowy, biblioteka, jadalnia. Kuchnia jest tam. Gabinet Joela znajduje się na górze, w, jak to nazywamy, „bocianim gnieździe”.
Widać było wyraźnie, że wszędzie trwają prace. Podłogi w pokojach pokrywały ogromne wschodnie dywany, sądząc po wyszukanych wzorach i nieco wyblakłych kolorach, prawdopodobnie dość stare. Meble, wybrane najwyraźniej przez zmarłą panią Glazier, w większości antyki, były ogromne. Część z nich wykonano z połyskującego mahoniu. Niektóre fotele i krzesła obito prostym, białym materiałem. Na krzesłach poukładano próbki materiałów, a na ścianach w różnych miejscach przyczepiono próbki kolorów. Części z przeznaczonych na obicia materiałów nie widziałam od czasów dzieciństwa, kiedy ciocia Gin zabierała mnie z wizytą do swoich przyjaciół. Wtedy miałam okazję po raz pierwszy oglądać egzotyczne rośliny, skórę lamparta, palmy, bambusy i zygzaki w różnych odcieniach pomarańczu i żółci. Jeśli chodzi o ściany, rozważano przede wszystkim zieleń znaną z łazienek z lat trzydziestych, zanim przemalowano je na jakże nowoczesne połączenie różu i czerni.
– Fiona znalazła dla nas biurko pokryte skórą rekina, które stanie pod tą ścianą. Ma też lustro Andre Groulta. Jesteśmy tym bardzo podekscytowani.
– Wyobrażam sobie – mruknęłam. Doszłam do wniosku, że ukochana przez Fionę art deco nie będzie tu całkiem nie na miejscu, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić tych chłodnych, eleganckich pokoi wypełnionych czarną laką, plastikiem, skórą i emalią.