– Nie chcę, żebyś przeze mnie wpadł w tarapaty.
Roześmiał się.
– Nie przejmuj się. Dam sobie radę.
– Nie to miałam na myśli. Nie chcę się stać przyczyną sporów.
– Już ci mówiłem. Nie ma sprawy. Przestań się wykręcać i pozwól, że postawię ci kieliszek wina.
– Jest dopiero czwarta.
– To co?
– Mam jeszcze trochę pracy.
– A kiedy skończysz?
– Powinnam się z tym uporać do szóstej.
– Świetnie. Możemy więc umówić się na kolację.
– Nie. Na drinka. I to tylko jednego.
– Ty rozdajesz karty. Podaj miejsce, a na pewno się tam zjawię.
Zastanawiałam się przez chwilę, kuszona wizją tawerny Rosie, położonej z dala od uczęszczanych szlaków. Cała ta sprawa była trochę nieczysta. Czułam, że Richard nie powinien oglądać nas razem. Ale nie potrafiłam się dopatrzyć niczego zdrożnego w wypiciu jednego drinka.
– Jest takie miejsce niedaleko plaży – powiedziałam i podałam mu adres Rosie. – Wiesz, gdzie to jest?
– Znajdę.
– Mogę się trochę spóźnić.
– Poczekam.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniłam błędu. Nie powinno się mieszać spraw zawodowych z osobistymi. Byłam teraz związana z nimi umową i jeśli coś pójdzie nie tak, będę musiała zacząć szukać nowego biura. Z drugiej strony, miałam przecież zaplecze w osobie Lonniego Kingmana, więc z tym nie powinno być kłopotów. Myśl o kolejnym spotkaniu z Tommym bardzo podniosła mnie na duchu. Przy odrobinie szczęścia okaże się wariatem i propozycja utrzymywania dalszych kontaktów spotka się z mojej strony z uprzejmą odmową.
Tymczasem musiałam się zająć sprawą zniknięcia Dowana Purcella. Należało wrócić do punktu wyjścia, czyli do Pacific Meadows i wieczoru, kiedy pan doktor dosłownie zniknął z powierzchni ziemi.
Tym razem parking przy Pacific Meadows był pełny. Wjechałam moim volkswagenem na ostatnie wolne miejsce z lewej strony, wciskając się tuż obok żywopłotu. Zamknęłam samochód i przeskakując przez płytkie kałuże, ruszyłam do wejścia. Wiatr wiał mi mocno w plecy, a kiedy dotarłam pod dach, moje skórzane buty były wilgotne. Oparłam parasol o ścianę i powiesiłam pelerynę na wieszaku. Dziś w powietrzu unosił się zapach pomidorów, goździków, wilgotnych wełnianych skarpet, ziemi do kwiatów i zasypki dla dzieci. Przeczytałam menu wywieszone przy podwójnych drzwiach prowadzących do jadalni. Na obiad serwowano żeberka z grilla, fasolkę, mieszankę kalafiora i brokułów (to ci dopiero atrakcja), a na deser galaretkę z owocami. Miałam tylko nadzieję, że galaretka ma smak wiśniowy, ukochany przez każdą grupę wiekową. W zwykły dzień tygodnia po korytarzu kręciło się więcej pensjonariuszy.
Pokój dzienny był prawie pełny. Zasunięto zasłony i wewnątrz panowała znacznie przytulniejsza atmosfera. Część pacjentów oglądała wiadomości w telewizji, a inni czarno-biały film z Idą Lupino i George’em Raftem. W kącie pokoju kobieta w średnim wieku prowadziła gimnastykę dla grupy sześciu starszych pań. Podnosiły ramiona i tupały nogami, siedząc na składanych krzesłach. Przeznaczeniem naszego ciała jest ruch i kobiety te robiły co w ich mocy, by utrzymać formę. Chwała im za to.
Skinęłam głową w stronę kobiety siedzącej w recepcji, jakbym była tu stałą bywalczynią. Nie zatrzymywana udałam się do biura administracji, gdzie znalazłam Merry układającą pasjansa. Spojrzała na mnie pełnym skruchy wzrokiem, zebrała karty i szybko wsunęła je do szuflady.
– Cześć. Jak się miewasz? – powiedziała. Byłam pewna, że mnie rozpoznała, ale nie może sobie przypomnieć nazwiska.
– Kinsey Millhone – rzuciłam szybko. – Pomyślałam, że wpadnę i sprawdzę, czy pani Stegler jeszcze tu jest. Mam nadzieję, że nie poszła do domu.
Merry wskazała na prawo. Z biura wychodziła właśnie kobieta z sekatorem i paroma suchymi gałązkami w rękach.
– No, znacznie lepiej – powiedziała. – Gdyby doktor P. tutaj był, nie pozwoliłby mi nawet dotknąć swoich ukochanych roślinek. – Spojrzała na mnie zaskoczona, ale poszła dalej, do kosza na śmieci, by wyrzucić gałązki.
Nosiła krótko przycięte nad uszami włosy, z gęstą szopą na czubku głowy. Była ubrana w męskie w kroju spodnie i obszerny brązowy żakiet z jedwabną chusteczką o barwie złota w kieszonce na piersiach. Noski eleganckich czółenek wysuwały się spod szerokich nogawek spodni. Zdecydowanie powinna je skrócić o parę centymetrów.
– Pani Stegler? Kinsey Millhone. Mam nadzieję, że udzieli mi pani paru informacji na temat doktora Purcella.
Wyjęła chusteczkę higieniczną z pudełka stojącego na biurku Merry i starannie wytarła ręce. Dopiero potem wyciągnęła dłoń w moją stronę.
– Merry wspominała o pani sobotniej wizycie. Nie jestem pewna, czy będę mogła pani pomóc. Z zasady nie rozmawiam o pracodawcach, jeśli nie zostałam do tego przez nich upoważniona.
– Rozumiem. Ale nie proszę pani o łamanie zasad. Zna pani Fionę Purcell?
– Oczywiście. To pierwsza żona doktora.
– Wynajęła mnie w nadziei, że pomogę go odnaleźć. Zjawiłam się tutaj na jej wyraźną sugestię. Była zdania, że rozmowa z panią jest najrozsądniejszym punktem wyjścia.
Pani Stegler potrząsnęła głową.
– Przykro mi, ale kiedy pan doktor wyszedł z pracy tamtego wieczoru, mnie już tutaj nie było – powiedziała z naciskiem. Czułam, że jest zadowolona, nie mogąc udzielić żadnych informacji.
– Czy rozmawiała z nim pani tamtego dnia?
Pani Stegler rzuciła mi znaczące spojrzenie, dając w ten sposób znak, że Merry słyszy każde słowo.
– Może wejdziemy do jego biura. Będziemy tam mogły spokojnie porozmawiać.
Podniosła klapę lady i weszłam do środka. Miała małe okrągłe oczka, bladoniebieskie z czarną obwódką wokół tęczówki, jak u papugi. Kiedy wchodziłyśmy do biura, powiedziała do Merry:
– Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
– Dobrze, proszę pani – odparła, przewracając oczami w nieokreślonym kierunku.
Bardzo intrygowała mnie możliwość obejrzenia biura doktora Purcella. Było małe i panował w nim wzorowy porządek. Biurko, obrotowy fotel, dwa miękkie krzesła dla gości i biblioteczka wypełniona książkami medycznymi i podręcznikami dotyczącymi opieki nad chorymi. Na krawędzi biurka stał świeżo przycięty bluszcz, który wyglądał jak cocker-spaniel po wiosennym strzyżeniu. Dużo bym dała, żeby móc przejrzeć zawartość szuflad, ale szansę na to były niewielkie.
Pani Stegler najwyraźniej uważała, że nie powinna siadać za biurkiem doktora. Przysiadła na brzeżku krzesła, a ja zajęłam drugie. Nasze kolana niemal się stykały. Odsunęła trochę swoje i założyła nogę na nogę, odsłaniając kawałek białej skóry nad wełnianą skarpetką.
– Mam nadzieję, że nie zabrzmi to fałszywie, ale nie znoszę plotek. Prowadząc sprawę, nigdy nie namawiam nikogo, by okazał się nielojalny, zwłaszcza w takich przypadkach jak ten.
Spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby wyczuwała podstęp. A może mi się tylko zdawało.
– W tej sprawie w pełni się z panią zgadzam.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby zechciała mi pani opowiedzieć o ostatnim dniu pracy doktora.
– Opowiedziałam już o wszystkim policji. I to niejednokrotnie.
– Chciałabym to usłyszeć jeszcze raz. Detektyw Odessa powiedział mi, że okazała się pani bardzo pomocna.
Spojrzała niepewnie na moją torbę leżącą na podłodze przy krześle.
– Nie nagrywa pani naszej rozmowy, prawda?
Pochyliłam się i otworzyłam torbę, by mogła zajrzeć do środka. Jedynym przedmiotem, który mógł choć trochę przypominać magnetofon, był plastikowy pojemnik na tampony.