Выбрать главу

Z restauracji Rosie dochodził nieco już przyciszony szum rozmów, ale i tak uderzył mnie kontrast między tym miejscem a cichą knajpką, w której jedliśmy kolację. Z pobliskich drzew spadały uwięzione w liściach krople deszczu, a płynąca wzdłuż krawężników woda szumiała niczym miejski potok. Staliśmy tak przez chwilę, nie wiedząc, jak się pożegnać. Tommy wyciągnął rękę i poprawił metalową klamerkę na przedzie mojej peleryny.

– Nie chcę, żebyś przemokła. Czy mogę cię odprowadzić?

– Mieszkam tuż obok. Dom nawet stąd widać.

Uśmiechnął się.

– Wiem. Znalazłem adres w twoim kwestionariuszu i sprawdziłem to wcześniej. Wygląda sympatycznie.

– Wścibski jesteś.

– Tylko jeśli chodzi o ciebie – odparł.

Uśmiechnął się raz jeszcze, a ja musiałam odwrócić wzrok. Powiedzieliśmy chórem „No cóż” i wybuchnęliśmy śmiechem. Zrobiłam parę kroków do tyłu i patrzyłam, jak otwiera drzwiczki samochodu i sadowi się za kierownicą. Po chwili zamruczał silnik. Rozbłysły reflektory i Tommy ruszył z piskiem opon. Odwróciłam się i poszłam w stronę domu, gdy szum samochodu rozpłynął się gdzieś na końcu ulicy. Muszę wyznać, że moja bielizna zrobiła się nagle ciepła i lekko wilgotna.

12

Wtorkowy poranek wstał we mgle i wilgoci. Swoją codzienną porcję joggingu odbyłam w tak szybkim tempie, że wróciłam do domu cała spocona. Po śniadaniu przez jakiś czas pracowałam w domu, kończąc przeznaczony dla Fiony raport. Może potraktuje te starannie wystukane na maszynie strony jako dowód postępu w moich poszukiwaniach. Czułam jednak, że mogę ponieść w tej sprawie porażkę i byłam przerażona. Oczekiwałam powrotu Fiony z takim samym entuzjazmem, z jakim w dzieciństwie czekałam na zbliżający się nieuchronnie zastrzyk.

Wyszłam z domu o 9:35. Na chwilę przestało padać i między szarymi chmurami na niebie pojawiły się plamy błękitu. Trawa była szmaragdowozielona, a liście na drzewach lśniły od wilgoci. Na dziesiątą umówiłam się z najlepszym przyjacielem Dowa Purcella, Jacobem Triggiem. Przestudiowałam plan miasta i znalazłam jego adres w samym sercu Horton Ravine. Skierowałam się na wschód Cabana Boulevard i wjechałam na wzgórze. Skręciłam w Promontory Drive i znalazłam się na drodze prowadzącej wzdłuż plaży. Raz jeszcze skręciłam w lewo i od tyłu wjechałam w Horton Ravine. Nagle pomyślałam o Tommym i zrobiło mi się głupio, gdy poczułam, jak na usta wypływa mi szeroki uśmiech.

Mniej więcej po dwóch kilometrach znalazłam ulicę, której szukałam. Skręciłam w prawo w labirynt krętych uliczek i wjechałam na wzgórze. Wszędzie płynęła woda, która zalewała wysypane żwirem podjazdy. Rosnące płytko drzewo przewróciło się, wyrywając z ziemi bruzdę kształtu półksiężyca. Mimo gęstej zabudowy wyglądało na to, że Matka Natura pragnie odzyskać to, co się jej prawnie należy.

Spojrzałam przez szybę od strony pasażera, odczytując nazwiska umieszczone na skrzynkach pocztowych. Wreszcie znalazłam dom o numerze, który podał mi Jacob Trigg. Wielka żelazna brama stała otworem, wjechałam więc w długą krętą alejkę biegnącą wzdłuż kamiennego muru. Na końcu biegnącego w górę podjazdu nagle zrobiło się płasko. Dwupiętrowy dom wzniesiono we włoskim stylu. Był elegancki i prosty, z symetrycznymi oknami i małą, otoczoną balustradą werandą od frontu. Teren dookoła był bardzo starannie utrzymany.

Zaparkowałam samochód i wysiadłam. Wszystkie okna na parterze były nieprzyjemnie ciemne. Przy drzwiach wejściowych nie było dzwonka i nikt nie odpowiedział na moje wielokrotne pukanie. Obeszłam dom, szukając zapalonych świateł lub jakiegoś innego śladu mieszkańców. Wszędzie panowała cisza, przerywana od czasu do czasu szumem kropel spadających z rynien. Czy Trigg mnie wystawił? Rozejrzałam się. Po obu stronach domu rozciągał się elegancki ogród, ale nigdzie nie widziałam ani śladu ogrodnika. Prawdopodobnie było zbyt mokro na jakiekolwiek prace.

Ruszyłam spadzistym trawnikiem w nadziei, że znajdę kogoś, kto mi powie, czy Trigg jest w domu. Przez następny kwadrans snułam się po posiadłości, następując od czasu do czasu na nasiąknięte wilgocią kępki trawy. Na końcu rzędu ozdobnych grusz dostrzegłam cieplarnię, do której przylegała niewielka szopa. W pobliżu zaparkowano elektryczny wózek golfowy. Ruszyłam naprzód świadoma, że podeszwy moich butów toną w błocie.

W środku zauważyłam mężczyznę pracującego przy wysokiej ladzie. Pomimo chłodu miał na sobie szorty w kolorze khaki i zabłocone sportowe buty. Na obu niemal pozbawionych mięśni nogach miał szyny spięte przy kolanach potężnymi śrubami. Obok oparte o ladę stały kule. Mężczyzna nosił na głowie czapeczkę z daszkiem, która przykrywała siwiejące włosy. Na ladzie przed nim stało pięć usychających roślin w doniczkach.

Nie chcąc wchodzić do środka bez pozwolenia zatrzymałam się w progu. Drzwi na tyłach szopy prowadziły do cieplarni. Większość bocznych, przeszklonych ścian pomalowano na biało, lecz gdzieniegdzie pozostawiono czyste miejsca, by do środka wpadało więcej światła. W pomieszczeniu było ciepło, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i mchu.

– Dzień dobry. Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam pana Trigga.

Mężczyzna nie podniósł wzroku.

– To ja. Czym mogę pani służyć?

– Jestem Kinsey Millhone.

Odwrócił się i spojrzał na mnie przelotnie, marszcząc krzaczaste, czarnoszare brwi. Domyśliłam się, że musi być po sześćdziesiątce. Miał siwiejące wąsy, czerwony nos i mocno umięśnioną klatkę piersiową, która przechodziła w pokaźnych rozmiarów brzuszek.

– Miałam nadzieję, że odpowie mi pan na kilka pytań związanych z zaginięciem doktora Purcella – przypomniałam.

– Och, bardzo panią przepraszam – rzucił z uśmiechem. – Zapomniałem zupełnie o pani wizycie. Czekałbym przecież w domu.

– Powinnam była zadzwonić i przypomnieć się. Jestem bardzo wdzięczna, że zechciał mi pan poświęcić trochę czasu.

– Mam nadzieję, że choć trochę pani pomogę – powiedział. – Wszyscy mówią do mnie „Trigg”, więc może sobie pani darować tego „pana”. Jakoś to do mnie nie pasuje. – Oparł się o ladę i zamieszał płyn w jednym ze stojących przed nim wiaderek. Sięgnął po miniaturową różę oplecioną pajęczyną. Ujął ją od dołu, odwrócił do góry nogami i zanurzył w wiaderku. – Jestem zaskoczony, że mnie tu znalazłaś. Mieszkam z córką, ale dziś rano wyszła z domu.

– Trochę sobie pospacerowałam. Cieszę się, że nie trzymasz sfory psów obronnych.

– Zamknąłem je na chwilę – odparł bez zastanowienia.

Miałam nadzieję, że jest to tylko przykład jego specyficznego poczucia humoru. Trudno to było ocenić, gdyż ton jego głosu i wyraz twarzy nie uległy zmianie.

– Gdybyś się zastanawiała, czym się zajmuję, wyjaśniam od razu, że jestem ogrodnikiem. Moja córka ma firmę, która opiekuje się roślinami mieszkańców Horton Ravine. Współpracuje też z hotelami – Edgewater, Montebello Inn i tak dalej. Jej działka to rośliny doniczkowe. Do układania wielkich kompozycji z kwiatów ciętych wynajmują specjalistów. Córka przywozi do mnie chore rośliny i ja opiekuję się nimi, aż wrócą do zdrowia. – Przeniósł ociekający płynem różany krzaczek i zanurzył go w czystej wodzie. Po chwili wyciągnął roślinkę, otrzepał i przyjrzał się Jej dokładnie. – Ten mały cierpi z powodu ataku maleńkich pajączków. Są mikroskopijnych rozmiarów, a spójrz tylko, jakie szkody potrafią wyrządzić. Ten krzaczek miał kiedyś bujne liście, a teraz zostały tylko suche patyki. Zatrzymam go na jakiś czas. Korzenie też wyglądają na przegniłe. Ludzie leją za dużo wody, starając się bardzo między kolejnymi wizytami Susan. A ty masz dobrą rękę do roślin?