Выбрать главу

Ogarnięta nagłym poczuciem winy, cały piątek poświęciłam innym klientom. Nie wydarzyło się nic ciekawego, ale przynamniej zarobiłam trochę pieniędzy.

Nabożeństwo za duszę Dowana Purcella odbyło się w sobotę o drugiej po południu w kaplicy kościoła prezbiteriańskiego przy West Glenn Road w Montebello. Włożyłam moją dyżurną czarną sukienkę i buty na płaskich obcasach i stawiłam się na miejscu kwadrans przed rozpoczęciem ceremonii. Zbudowana z surowego kamienia kaplica była wąska, z wysokim belkowanym sufitem. Wewnątrz stało pięćdziesiąt ławek podzielonych na dwie grupy po dwadzieścia pięć. Dzień był pochmurny i mglisty, a sześć okien z purpurowo-niebieskimi witrażami wpuszczało do środka niewiele światła. Zasady religii prezbiteriańskiej są mi praktycznie obce, ale już sama panująca w kaplicy posępna atmosfera wystarczyła, by mnie do niej zniechęcić.

Choć w nabożeństwie mieli wziąć udział wyłącznie imiennie zaproszeni goście, zebrał się całkiem spory tłumek, który szczelnie wypełnił kaplicę. Przyjaciele Crystal siedzieli po jednej stronie nawy, Fiony po drugiej. Część z nich nie miała najmniejszych problemów z podjęciem decyzji. Dana i Joel na przykład zajęli swoje miejsca bez chwili wahania. Powodowani lojalnością dla pierwszej żony doktora, celowo unikali wszelkich kontaktów z drugą. Osoby, które uznałam za wspólnych znajomych, sprawiały wrażenie rozdartych i przed zajęciem miejsca w ławce konsultowały się ze sobą ukradkiem. Kiedy wszyscy powoli siadali, niewidoczny dla nas organista (czy organistka) prezentował całą wiązankę posępnych melodii, czyli pogrzebowy odpowiednik listy największych przebojów. Wykorzystałam ten czas, by zastanowić się nad tym, jak krótkie i ulotne jest nasze życie. Byłam ciekawa, czy Richard Hevener nie pragnie skrócić mojego jeszcze bardziej. Kiedy Mariah dzwoniła do mnie ostatni raz, nie wydawała się szczególnie zaniepokojona. Twierdziła, że bracia Hevener nie zaryzykują popełnienia drugiego morderstwa tak szybko po pierwszym. Niewielka to pociecha. Crystal przygotowywała wszystko w wielkim pośpiechu i dawało się to niestety wyczuć. Pod względem organizacji pogrzeb przypomina każde inne wydarzenie towarzyskie. Albo się ma do tego talent, albo nie. Niezwykłość dzisiejszego wydarzenia podkreślał brak trumny, urny czy nawet wieńców i wiązanek. W zamieszczonym w prasie zawiadomieniu o uroczystości sugerowano bowiem, by przeznaczone na kwiaty sumy wpłacić na cele dobroczynne. W kaplicy nie było nawet zdjęcia doktora.

Sama nie bardzo wiedziałam, gdzie usiąść. Crystal poprosiła mnie, żebym przyszła na nabożeństwo, ale zasadniczo byłam przecież zatrudniona przez Fionę, więc ze względów finansowych poczułam się zobowiązana zająć miejsce po jej stronie kaplicy. Usiadłam w ostatniej ławce, dzięki czemu miałam dobry widok na całe wnętrze i zgromadzonych gości. Melanie, starsza córka Fiony, przyleciała z San Francisco i poprowadziła matkę środkiem nawy niczym ojciec pannę młodą. Fiona była oczywiście ubrana na czarno: miała na sobie wełniany żakiet z guzikami z kryształu górskiego i spódnicę do pół łydki. Loki schowała pod aksamitną czapeczką, z której spływała woalka przywołująca na myśl skojarzenia z Tajemniczym Mścicielem. Do ust przyciskała chusteczkę, ale mogła nią równie dobrze wycierać nadmiar szminki, jak i osuszać łzy żalu. Mel, podobnie jak matka, była ciemnowłosa, lecz elegancko ostrzyżona. Była też wyższa i trochę grubsza, a na tę smutną okazję włożyła ciemnografitowe spodnie i żakiet oraz buty do kostek.

Za nimi powoli i z godnością sunęła Blanche w obszernej sukni ciążowej, otaczając dłońmi swój wielki brzuch, jakby chciała utrzymać go na miejscu. Szła bardzo ostrożnie jak osoba, która niesie pełny po brzegi talerz z zupą. Towarzyszył jej mąż, Andrew. Dzieci zostawili w domu, niech Najwyższemu będą dzięki.

Tuż przede mną siedziała pani Stegler z Pacific Meadows, ubrana w brązowy kostium, z masą rudych loków na głowie. Dostrzegłam też sporo wyglądających na lekarzy mężczyzn w garniturach i kilka starszych osób, które uznałam za byłych pacjentów doktora Purcella.

Crystal i Leila zajęły miejsca po drugiej stronie nawy w pierwszej ławce. Crystal miała na sobie prostą czarną sukienkę, a masa jasnych włosów tworzyła na głowie artystyczny nieład. Ściągnięta twarz i ciemne cienie pod oczami sprawiały, że wyglądała na bardzo zmęczoną. Leila na tę okazję zrezygnowała ze swych szokujących strojów, lecz mimo wszystko wybrała dość dziwną kreację: obcisły top z lateksu i czarną spódnicę wyszywaną cekinami. Jej krótkie, niemal białe włosy stały na głowie, jakby poddano je działaniu prądu elektrycznego. Jacob Trigg, w płaszczu i krawacie, wszedł do kaplicy, opierając się na kulach. Usiadł z tyłu w ławce po stronie Fiony. Anica Blackburn uśmiechnęła się do mnie przelotnie, po czym zajęła miejsce po drugiej stronie nawy. W kaplicy unosił się lekki szmer przytłumionych rozmów, a od czasu do czasu rozlegało się kaszlnięcie. Rzuciłam okiem na program uroczystości, zastanawiając się, jakim cudem Crystal udało się go wydrukować w tak błyskawicznym tempie. Czekało nas parę hymnów, litania, dwie modlitwy, Ave Maria w wykonaniu solistki, kazanie i dwa kolejne hymny.

Do kaplicy weszła nagle lekko spóźniona kobieta o długich do ramion jasnych włosach, w której rozpoznałam Pepper Gray, moją ulubioną pielęgniarkę. Obserwowałam, jak zdejmuje płaszcz i na palcach przechodzi nawą. Po chwili zatrzymała się, a jedna z koleżanek wstała, by przepuścić ją na wolne miejsce w ławce. Pepper poruszała się tak, jakby nadal miała na nogach buty na gumowych podeszwach.

Przy ołtarzu pojawił się nagle pastor w szatach przypominających sędziowską togę. Towarzyszył mu kościelny odpowiednik woźnego, który rzucił znane z sali sądowej hasło: „Proszę wstać”. Wstaliśmy więc i odśpiewaliśmy hymn. Usiedliśmy i zmówiliśmy modlitwę. Kiedy wszyscy pochylili głowy, ja skoncentrowałam się na swoich rajstopach i opłakanym stanie swojej duszy. Nie mam pojęcia, dlaczego nie można tak zaprojektować rajstop, by przez cały czas pozostały na miejscu. Stan mojej duszy nie prezentował się niestety lepiej, gdyż moje wychowanie religijne w dzieciństwie było raczej dość pobieżne. Obejmowało przede wszystkim wyrzucanie mnie z jednej szkółki niedzielnej po drugiej. Ciocia Gin nigdy nie wyszła za mąż i nie miała własnych dzieci. Kiedy po tragicznej śmierci rodziców niemal z dnia na dzień trafiłam pod jej opiekę, musiała podjąć się roli zastępczej matki bez żadnego doświadczenia w tym względzie, tworząc niejako na gorąco reguły naszej wspólnej egzystencji. Od samego początku kierowała się dość wątpliwą zasadą, że dzieciom należy zawsze mówić prawdę. W odpowiedzi na najprostsze pytania zasypywała mnie więc długimi wyjaśnieniami, a jedno z pierwszych dotyczyło odwiecznej kwestii, skąd się biorą dzieci.

Moje najbardziej niefortunne doświadczenie związane ze szkółką niedzielną miało miejsce podczas pierwszych świąt Bożego Narodzenia, które spędzałam pod opieką cioci. Miałam wówczas pięć i pół roku. Ciocia musiała najwyraźniej dojść do wniosku, że nadszedł czas na spotkanie z religią, więc podrzuciła mnie do kościoła baptystów, mieszczącego się niedaleko parku, w którym stała nasza przyczepa. Tego niedzielnego poranka dzieci zapoznawały się z postaciami Marii i Józefa, do których natychmiast poczułam antypatię. Nie mogłam pojąć, jakim cudem mały Jezusek mógł się urodzić parze nieudaczników, którzy pozwolili, by przyszedł na świat w zwykłej szopie. Kiedy nauczycielka, pani Nevely, zaczęła tłumaczyć, jak Maria „stała się brzemienna”, byłam chyba jedynym dzieckiem w klasie, które wiedziało, jak straszliwie się myli. Szybko wyciągnęłam więc rękę. Pani wywołała mnie do odpowiedzi zadowolona, że tak ochoczo pragnę wziąć udział w lekcji. Do dziś pamiętam, jak gwałtownie zmienił się wyraz jej twarzy, gdy zaczęłam tłumaczyć zasady poczęcia dziecka wyjaśnione mi ze szczegółami przez ciocię Gin.