– To przynajmniej będę zadowolona z pracy, którą wykonali.
Milczałam przez chwilę, wpatrując się w podłogę. Jakiś wewnętrzny głos krzyczał rozpaczliwie: „Nie, nie, nie!”.
– Zrobię co w mojej mocy, ale nic nie mogę obiecać – ze zdumieniem usłyszałam nagle własne słowa.
– Wspaniale. Porozmawiamy we wtorek. Proszę zapisywać liczbę godzin, jakie poświęca pani tej sprawie, i kiedy wrócę, wystawi mi pani rachunek. – Spojrzała na zegarek i wstała.
Podniosłam się z fotela razem z nią.
– Potrzebna jest mi zaliczka.
– Zaliczka? – udała wielkie zaskoczenie, lecz byłam ciekawa, czy nie powtarza moich słów dla uzyskania dodatkowego efektu. Sama na pewno nigdy nie prowadziła żadnych interesów bez pisemnej umowy i wypłaty zaliczek. – Jaka suma wchodzi w grę?
– Zwykle biorę pięćdziesiąt dolarów za godzinę lub czterysta za cały dzień plus wydatki, więc tysiąc pięćset dolarów powinno na razie wystarczyć. Jeśli poda mi pani adres Melanie, prześlę pani dziś wieczór umowę do podpisania. – Szczerze mówiąc, mogłam ją przynieść ze sobą, ale nie byłam w stu procentach pewna, że dojdzie do porozumienia w tej sprawie.
Zaskoczona zamrugała oczami.
– Przepraszam. Nie przyszło mi do głowy, że wszystko odbędzie się aż tak oficjalnie. Czy to zwyczajowa procedura w pani pracy?
– Prawdę mówiąc tak – odparłam. Zauważyłam, że nie użyła słowa „zawód”, co oznaczało, że prawdopodobnie wrzuciła mnie do jednego wora z drobnymi urzędnikami, kucharzami do wynajęcia i hydraulikami.
– A jeśli go pani nie znajdzie?
– O to właśnie chodzi. Jeśli zjawię się u pani z pustymi rękami, może pani dojść do wniosku, że nie zasłużyłam na swoją stawkę i nici z pieniędzy. Proszę jednak pamiętać, że kiedy decyduję się już przyjąć jakąś sprawę, nie odpuszczam. Prowadzę ją aż do samego końca.
– Mam taką nadzieję – powiedziała. Zastanowiła się przez moment, po czym podeszła do zdobionego mahoniem sekretarzyka. Wyjęła z szuflady książeczkę czekową, wróciła do fotela i usiadła. – Dla kogo mam wypisać czek?
– Millhone Investigations.
Patrzyłam, jak wypisuje czek i wyrywa z książeczki. Podając mi go, z trudem skrywała irytację. Zauważyłam, że jesteśmy klientkami tego samego banku, Santa Teresa City Bank.
– Jest pani zdenerwowana – powiedziałam.
– Ja kieruję się w życiu zaufaniem, pani najwyraźniej nie.
– Życie mnie tego nauczyło. To nic osobistego.
– Rozumiem.
Wyciągnęłam czek w jej stronę.
– Jeśli pani chce, mogę go natychmiast oddać.
– Proszę znaleźć Dowana. Oczekuję pełnego raportu we wtorek, zaraz po powrocie do domu.
2
Zanim opuściłam jej dom, Fiona podała mi adres Melanie w San Francisco oraz numery telefonów do domu i do biura córki. Nie miałam pojęcia, co mogłoby mnie skłonić do szukania tam z nią kontaktu. Podała mi też adres Crystal w Horton Ravine i jej telefon. Nigdy nie miałam okazji poznać detektywa Odessy, o którym przelotnie wspomniała, ale spotkanie z nim znajdowało się już na pierwszym miejscu listy moich priorytetów. Kiedy wracałam do miasta, poczułam, jak żołądek kurczy mi się z niepokoju. Spróbowałam jakoś uporządkować swoje wątpliwości i ułożyłam w myślach całą ich listę, lecz kolejność była zdecydowanie przypadkowa.
1. Fiona zdecydowanie mi się nie spodobała. Co więcej, nie ufałam jej. Nie była szczera w rozmowach z policją i sądziłam, że nie była szczera także i w rozmowie ze mną. W tych okolicznościach powinnam była odrzucić jej propozycję. Już żałowałam pośpiechu, z jakim podjęłam decyzję.
2. Nie byłam pewna, czy podołam powierzonemu mi zadaniu. Często na początku śledztwa, szczególnie takiego jak to, czuję się nieswojo. Minęło już dziewięć tygodni od zaginięcia doktora Purcella. Bez względu na okoliczności, upływ czasu w przypadku takich spraw rzadko działa na naszą korzyść. Świadkowie zaczynają upiększać swoje zeznania. Puszczają wodze fantazji. Pamięć zasnuwa mgła. Powtarzane wielokroć fakty zaczynają się zacierać, a szczegóły zmieniają się w zależności od interpretacji. Ludzie chcą się okazać pomocni, co oznacza, że ubarwiają swoje relacje i prezentują różne wersje wydarzeń. Wchodząc do gry tak późno, wiedziałam, że prawdopodobieństwo dokonania istotnego dla sprawy odkrycia jest minimalne. Fiona miała jednak rację, twierdząc, że czasem świeże spojrzenie na całość wypadków może zupełnie zmienić kierunek prowadzonego dochodzenia. Wszystko to brzmiało niby sensownie, ale intuicja podpowiadała mi, że jakikolwiek przełom w tej sprawie będzie dziełem przypadku, czyli zwykłego, głupiego szczęścia.
3. Nie spodobał mi się cały ten incydent z zaliczką.
Zatrzymałam się u McDonalda i kupiłam kawę oraz parę pączków. Potrzebowałam prostej pociechy, jaką niesie ze sobą jedzenie, a poza tym byłam głodna. Jadąc dalej, jadłam tak łapczywie, że ugryzłam się w palec.
Może powinnam skorzystać teraz z okazji i przedstawić się. Nazywam się Kinsey Millhone. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem w Santa Teresa w stanie Kalifornia, sto siedemdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles. Liczę sobie trzydzieści sześć lat, jestem dwukrotnie rozwiedziona, bezdzietna i nie mam żadnych zobowiązań. Poza samochodem nie mam też zbyt wielu dóbr materialnych. Moja firma, Millhone Investigations, zatrudnia wyłącznie mnie samą. Jako dwudziestolatka przez dwa lata pracowałam w policji, lecz z powodu konfliktów personalnych, nad którymi nie chcę się teraz rozwodzić, doszłam do wniosku, że rola stróża prawa nie bardzo mi odpowiada. Byłam zbyt opryskliwa i niezależna, by dopasować się do panujących tam zasad. Do głosu doszły też kwestie czysto etyczne: byłam znana z tego, że lubię naginać przepisy. Poza tym policyjne buty były za ciężkie, a w mundurze i pasie moje dupsko wyglądało jak stodoła.
Porzuciwszy ciepłą, opłacaną przez miasto posadę, zatrudniłam się w dwuosobowej firmie detektywistycznej, gdzie zbierałam godziny pracy niezbędne do uzyskania licencji. Pracuję na własną rękę już od ponad dziesięciu lat, z licencją w garści i pełnym zakresem ubezpieczenia. Lwią część minionej dekady spędziłam, ścigając podpalaczy i ludzi składających nieuzasadnione wnioski o wypłacenie polisy na życie, najpierw jako pracownik Kalifornijskiej Firmy Ubezpieczeniowej, później już jako wolny strzelec. Nasze drogi rozeszły się trzy lata temu, w październiku 1983 roku. Od tamtej pory wynajmuję biuro od firmy prawniczej Kingman and Ives, lecz podejrzewam, że układ ten lada dzień może ulec zmianie.
Przez ostami rok Lonnie Kingman stale narzekał na brak miejsca. Już raz rozwinął działalność, przejmując całe trzecie piętro budynku, będącego zresztą jego własnością. Teraz nabył drugi budynek, tym razem przy State Street, gdzie zamierza się przenieść, gdy umowa kupna nabierze mocy prawnej. Znalazł już kandydata do wynajęcia swojej dotychczasowej kancelarii, do rozwiązania pozostała więc jedynie kwestia, czy przeniosę się wraz z nim, czy też poszukam biura gdzie indziej. W głębi duszy jestem samotniczką i choć lubię Lonniego, wizja bliskiego kontaktu z innymi pracownikami zaczynała mi powoli działać na nerwy. Chodziłam do biura późnym wieczorem i w weekendy, połowę czasu poświęcając na pracę w domu, by stworzyć sobie namiastkę wolnej przestrzeni i samotności. Rozmawiałam z pośrednikiem nieruchomości o wynajęciu biura z możliwością płacenia rat co miesiąc i odpowiedziałam na kilka sensownych ogłoszeń. Dotąd jednak nie udało mi się znaleźć niczego, co przemówiłoby mi do wyobraźni. A mam naprawdę skromne wymagania: potrzebuję tylko dość miejsca, by ustawić biurko, obrotowy fotel, szafki na akta i kilka sztucznych kwiatów w doniczkach. W myślach uzupełniałam też całość o małą, lecz bardzo gustowną toaletę. Problem polegał na tym, że wszystko, co mi się podobało, było albo za duże, albo za drogie, a biura, na których wynajęcie mogłam sobie spokojnie pozwolić, były zbyt małe, obskurne i znajdowały się za daleko od centrum. Spędzam sporo czasu w archiwach i lubię znajdować się w pobliżu sądu, posterunku policji i biblioteki publicznej. Biuro Lonniego było całkiem niezłym schronieniem, a poza tym – gdy robiło się gorąco – Lonnie występował w roli mojego adwokata. Niestety, zdarzało się to dość często. Stałam więc przed trudnym wyborem i sama nie wiedziałam, co robić.