Выбрать главу

— Tak — zgodził się ponuro.

— Źle się zachowałem z tym wydrukiem. Przepraszam. Wierzę, że masz świadomość, uczucia oraz prawo do prywatności i szacunku do siebie samej. Wybacz mi. Rób co chcesz, ale nie pozwól, żeby moje grubiaństwo zrujnowało twoje… — nie mógł skończyć. Nie chciał powiedzieć „życie” i nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa.

— Grubiaństwo? — szepnęła z uśmiechem i zmarszczyła brwi.

— Czy wiesz, że płaczesz, Stile? Dotknął palcem policzka i poczuł wilgoć.

— Nie wiedziałem. Najwyraźniej teraz moja kolej. — Z powodu uczuć maszyny?

— A czemu nie, do licha? Objęła go czule.

— Myślę, że pokochałabym cię nawet bez programu. Kolejne złudzenie, oczywiście.

— Oczywiście.

Pocałowali się znowu. To był początek.

Rozdział 3

GONITWA

Rano Stile musiał zgłosić się w pracy u swojego pana. Podekscytowany pojawieniem się Sheen nie czuł zmęczenia; wiedział, że da sobie radę w popołudniowej gonitwie, a potem odpręży się — z nią u boku.

Sheen trzymała się cały czas blisko, jakby nie była pewna jego względów. W kolejce podziemnej panował tłok, musieli więc stać. Wolałby oczywiście siedzieć, bo wtedy jego niski wzrost nie utrudniał mu podróży. Inni pasażerowie przewyższali Stile’a o głowę i mimowolnie napierali na niego. Jeden z nich spojrzał z góry, uznał, że może go zlekceważyć i skoncentrował się na Sheen.

Odwróciła wzrok, ale obcy uparcie starał się do niej zbliżyć.

— Zjeżdżaj — mruknęła i zaborczo chwyciła ramię Stile’a.

Nieznajomy wycofał się zakłopotany. Nie wpadło mu do głowy, że ona może być w towarzystwie takiego karzełka. Jechali teraz nad ziemią. Stali tuż przy ścianie kabiny.

Stile ujął Sheen za rękę i wyjrzał. Kabina była przezroczysta i doskonale widać było przez nią martwy krajobraz Protona. Przypomniał sobie dzień wczorajszy, gdy patrzył na niego ze szczytu Zjeżdżalni. Od tamtej chwili w życiu Stile’a wiele się zmieniło, ale Proton pozostał ten sam. Był niezdatny do zamieszkania poza kopułami utrzymywanymi na powierzchni za pomocą pól siłowych. Ciążenie na planecie wynosiło około dwóch trzecich przyciągania ziemskiego, więc musiało być zwiększane wewnątrz kopuł. Dzięki temu można było łatwo zmieniać ich położenie. Powodowało to stopniową degradację naturalnego środowiska, a od czasu, gdy atmosferę zatruły wyziewy z kopalni protonitu, świat na zewnątrz kopuł zamienił się w pustynię pozbawioną jakichkolwiek form życia.

W peryferyjnej kopule następny facet zwrócił uwagę na Sheen.

— Hej, mały! Ile za nią chcesz? — zawołał.

Stile pozostawił to bez odpowiedzi, ale Sheen nie darowała. — Nic z tego — jestem robotem! — odkrzyknęła. Odpowiedź była bardzo dowcipna. Żadnego niewolnika nie byłoby stać na człekopodobnego robota i to nawet wtedy, gdyby dostał na niego pozwolenie i miał dostęp do swoich pieniędzy.

W Sali Gier Stile czuł się o wiele lepiej. Tam ludzie patrzyli na niego z szacunkiem i zazdrością, nie tak jak tutaj, gdzie szyderstwo stanowiło nieomal nieodłączny element każdego dowcipu.

W stajni Stile przedstawił Sheen kolegom.

Chłopcy stajenni popatrzyli na nią z podziwem i zazdrością. Górowali wzrostem nad Stilem, ale nie okazywali mu pogardy. Tutaj był kimś, podobnie jak w Grze.

Sheen przytulała się do niego zaborczo, pokazując wszystkim, że jemu poświęca całą uwagę i wszelkie uczucia.

Stile czuł, że to naiwne, ale rozpierała go duma. W ich oczach była niezwykle uroczą dziewczyną. Miewał już kobiety, ale nigdy takie piękne.

Pokazał jej konia, którym się opiekował:

— Oto Topór, najbardziej uparty i najszybszy wierzchowiec ze swego pokolenia. Dzisiaj na nim pojadę i zaraz muszę go sprawdzić. Jest bardzo kapryśny i nie można mu ufać. Umiesz jeździć konno?

— Tak.

— Oczywiście — pomyślał — na koniach zna się na pewno. — Pojedziesz na Molly — powiedział. — Już nie bierze udziału w wyścigach, ale jest niezła i Topór ją lubi.

Wezwał chłopca stajennego. — Osiodłaj Molly.

— Tak jest, Stile — odpowiedział posłusznie.

Stile założył uzdę Toporowi, który chętnie pochylił głowę do jego rąk. Wyprowadził go ze stajni. Zwierzę było wielkim, ciemno umaszczonym ogierem pełnej krwi, o wiele wyższym od Stile’a, ale sprawiającym wrażenie łagodnego.

— Jest dobrze wyszkolony — zauważyła Sheen.

— Wyszkolony? Tak, ale nie ujeżdżony. Mnie słucha, natomiast wobec innych zachowuje się agresywnie. Jest wilki, silny, ma siedemnaście dłoni wysokości, to znaczy więcej niż jeden i trzy czwarte metra w kłębie. Tylko ja mogę go wyprowadzić.

Dotarli do siodlarni. Stile obejrzał głowę i pysk konia, przeciągnął palcami po gęstej grzywie, a następnie podniósł kolejno każdą nogę, żeby sprawdzić, czy w kopytach nie ma pęknięć lub kamyków. Oczywiście niczego nie znalazł. Poklepał Topora po muskularnym barku, otworzył szopę i wydobył wyścigowe siodło, które umieścił na jego grzbiecie.

— Bez derki? — zapytała Sheen.

— Także bez popręgu i strzemion. Siodło jest tylko po to, żeby chronić konia. Ja utrzymam się na gołym grzbiecie. Pomyśl tylko, co by się stało, gdybym go obtarł…

— Twój pan byłby niezadowolony — dokończyła.

— Tak. On ceni sobie konie nade wszystko. Więc i ja tez. Gdyby Topór zachorował, zamieszkałbym z nim w stajni. Zaczęła się śmiać, ale po chwili urwała.

— Nie jestem pewna, czy to dowcip.

— Nie. Mój los zależy od pana, ale nawet gdyby tak nie było i tak zostałbym z końmi. Kocham je.

— A one ciebie — stwierdziła.

— Mamy dla siebie szacunek — zgodził się i ponownie poklepał Topora, a ten włożył mu pysk we włosy.

Pojawiła się Molly ze zwykłą uzdą, siodłem i strzemionami. Sheen dosiadła jej, ujęła cugle i czekała na Stile’a. On zaś wskoczył lekko na siodło. Był jednym z lepszych gimnastyków w Grze; potrafił również zrobić gwiazdę i salto na końskim grzbiecie.

Zwierzęta znały drogę. Najpierw szły stępa, potem kłusowały. Stile zwracał uwagę na każdy krok swego wierzchowca, wczuwając się w swobodną grę jego mięśni. Topór był pięknym koniem i miał doskonałą formę. Stile czuł, że dzisiejszego popołudnia z łatwością na nim powinien wygrać. Nigdy jednak z góry nie przesądzał wyniku gonitwy.

Prawdę mówiąc, nie czuł się dobrze przygotowany do wyścigu. Sheen zajęła mu sporo czasu. Na szczęście znał wszystkich konkurentów. Zwycięstwo Topora było niemal pewne.

Ścieżka treningowa wiła się pośród egzotycznych drzew: miniaturowych sosnogronów; sekwoi, świerków Douglasa oraz okazałych, obsypanych kwieciem krzewów. Sheen mijała je bez większego zainteresowania, dopóki Stile nie zwrócił jej uwagi:

— Te ogrody należą do najpiękniejszych na planecie. Każda roślina została sprowadzona prosto z Ziemi za niesłychane pieniądze. Każda zwyczajna dziewczyna byłaby zachwycona ich niezwykłością, bo rzadko która ma okazję je zobaczyć.

— Byłam… zbyt oszołomiona, żeby móc cokolwiek powiedzieć — rzekła Sheen, rozglądając się skwapliwie.

— Prosto z Ziemi? — zdziwiła się. — Dlaczego nie zostały wyhodowane ze standardowego materiału i zmutowane?

— Bo mój pan ma wyrafinowany smak. Dotyczy to zarówno roślin jak i koni. Pragnie posiadać autentyki. Oba nasze wierzchowce urodziły się na Ziemi.

— Wiedziałam, że Obywatele są bogaci, ale chyba nie doceniłam ich możliwości — stwierdziła. — Choćby sam koszt transportu…