Gardził Wagnerem. Wagner i jemu podobni, tacy jak Berlioz, cofnęli muzykę o trzy stulecia. Aż Karlheinz Stockhausen swoim Gesang der Junglinge ponownie wyprowadził ją na czyste wody.
Stojąc za biurkiem, przez chwilę spoglądał na ostatnie czterowymiarowe zdjęcie Jasona Tavernera, zrobione przez Katharine Nelson. Jaki przystojny mężczyzna, pomyślał. Niemal zawodowo przystojny. No cóż, to piosenkarz, powinien tak wyglądać. W końcu jest w showbusinessie.
Dotknął fotografi i posłuchał, jak powiedziała: „I jak, na wznak?” Uśmiechnął się. Słuchając jeszcze raz pawany Lachrimae Antiquae, myślał:
Płyńcie łzy moje…
Czy ja naprawdę mam naturę policjanta — zadawał sobie pytanie — skoro tak kocham poezję i muzykę? Tak, pomyślał, jestem wspaniałym gliniarzem, ponieważ nie myślę tak jak policjant. Na przykład, nie myślę tak jak McNulty, który pozostanie — jak to się mówi? — świnią do końca życia. Nie myślę tak, jak ci, których mamy łapać, lecz jak ważni ludzie, których mamy chwytać. Tacy jak ten Jason Taverner. Mam przeczucie, irracjonalne, ale naprawdę silne, że on jest nadal w Vegas. Tam go złapiemy, a nie tam, gdzie spodziewa się McNulty, myślący racjonalnie i logicznie.
Jestem jak Byron, pomyślał, walczący o wolność, oddający życie za Grecję. Z tą różnicą, że ja nie walczę o wolność, lecz o jednolite społeczeństwo.
Czy to rzeczywiście prawda? — pytał sam siebie. Czy dlatego robię to, co robię? Aby stworzyć porządek, ład, harmonię? Reguły. Tak, pomyślał, reguły są dla mnie cholernie ważne i dlatego Alys jest dla mnie zagrożeniem, dlatego radzę sobie z tyloma innymi, ale nie z nią.
Dzięki Bogu, że oni wszyscy nie są tacy jak ona, powiedział sobie. Dzięki Bogu, ona jest tylko jedna.
— Herb, może zechciałbyś tu przyjść? — powiedział, przyciskając guzik interkomu.
Herbert Maime wszedł do pokoju, niosąc stos kart perforowanych; wyglądał na zaniepokojonego.
— Chcesz się założyć, Herb, że Jason Taverner nadal jest w Las Vegas? — spytał Buckman.
— Dlaczego zawraca pan sobie głowę takimi bzdurami? — odparł Herb. — To sprawa dla McNulty’ego, nie dla pana.
Buckman usiadł i zaczął bawić się wideofonem; zapalał fagi różnych nie istniejących państw.
— Zobacz, co ten facet zrobił. W jakiś sposób zdołał usunąć wszelkie dotyczące go dokumenty ze wszystkich banków danych na planecie, a także na Księżycu i Marsie… McNulty próbował nawet tam. Pomyśl przez chwilę, czego to wymagało. Pieniędzy? Ogromnych sum. Astronomicznych łapówek. Jeżeli Taverner poniósł tak olbrzymie koszty, to gra o wysoką stawkę. Wpływów? Ten sam wniosek: ma wielką władzę i musimy uznać go za ważną postać. Mnie najbardziej interesuje to, kogo on reprezentuje; sądzę, że stoi za nim jakaś organizacja, nie mam jednak pojęcia, jaka i dlaczego. No dobrze, wymazali wszelkie dotyczące go informacje; Jason Taverner jest człowiekiem, który nie istnieje. Tylko co przez to osiągnęli?
Herb zamyślił się.
— Nie mogę tego zrozumieć — mówił Buckman. — To nie ma sensu. Skoro jednak tego dokonali, musi mieć jakieś znaczenie. Inaczej tyle by nie zainwestowali. — Pokazał gestem ręki. — Pieniędzy, czasu, wpływów, czego tam jeszcze. Może wszystkiego jedno cześnie. Plus sporo wysiłku.
— O tak — rzekł Herb, kiwając głową.
— Czasem łapie się grube ryby na hak z małą rybką. Tego człowiek nigdy nie wie, czy następna schwytana mała rybka pozwoli złapać grubą czy też… — wzruszył ramionami — stanie się kolejną płotką, którą wyrzucimy do portowego basenu. Tak zapewne jest z Jasonem Tavernerem. Może nie mam racji, ale ta sprawa mnie interesuje.
— A to niedobrze dla Jasona Tavernera — powiedział Herb.
— Tak — skinął głową Buckman. — Teraz rozważmy fakty. — Przerwał na moment, żeby cicho pierdnąć, i mówił dalej: — Taverner skontaktował się z przeciętnym fałszerzem dokumentów, działającym w opuszczonej restauracji. Nie korzystał z żadnych kontaktów; posłużył się, Boże wielki, recepcjonistą z hotelu, w którym wynajął pokój. A zatem musiał rozpaczliwie potrzebować dokumentów. No dobrze, a gdzie byli wtedy jego potężni mocodawcy? Dlaczego nie dostarczyli mu doskonale podrobionych dokumentów, skoro mieli takie możliwości? Jezu Chryste, posłali go na ulicę, do asfaltowej dżungli, prosto w objęcia policyjnych informatorów. Narazili całą akcję na fasko!
— Tak — potwierdził Herb, kiwając głową. — Ktoś coś spieprzył.
— Zgadza się. Coś poszło nie tak i nagle facet znalazł się w samym środku miasta bez dokumentów. Miał tylko te, które wystawiła mu Kathy Nelson. Jak mogło do tego dojść? W jaki sposób spieprzyli wszystko, tak że rozpaczliwie potrzebował jakichkolwiek papierów, żeby przejść kawałek ulicą? Rozumiesz, co mam na myśli.
— Właśnie dlatego ich dostaniemy.
— Słucham? — powiedział Buckman. Ściszył dźwięki lutni płynące z magnetofonu.
— Gdyby nie popełniali takich błędów, nie mielibyśmy szans. Pozostaliby dla nas metafzycznym tworem, którego istnienia nawet byśmy nie podejrzewali. My wykorzystujemy właśnie takie pomyłki. Nie uważam za istotne, dlaczego popełnili błąd; liczy się tylko fakt, że to zrobili. I powinniśmy być z tego cholernie zadowoleni.
Ja jestem, pomyślał sobie Buckman. Pochylił się i wykręcił numer McNulty’ego. Brak odpowiedzi. McNulty jeszcze nie dotarł do budynku. Buckman spojrzał na zegarek. Jeszcze piętnaście minut. Połączył się z centralą, używając niebieskiego kodu.
— Jak idzie operacja w dzielnicy Firefash w Las Vegas? — zapytał jedną z operatorek, które siedziały na wysokich stołkach wokół planszy i długimi kijkami przesuwały plastikowe symbole. — Chodzi o obławę na osobnika podającego się za Jasona Tavernera. — Słyszał pomruki i trzaski komputerów, sprawnie obsługiwanych przez operatorkę.
— W tej sprawie połączę pana z kapitanem kierującym akcją.
Na monitorze Buckmana pojawił się umundurowany policjant; wyglądał idiotycznie spokojnie.
— Tak, generale Buckman?
— Macie Jasona Tavernera?
— Jeszcze nie, sir. Przeszukaliśmy około trzydziestu mieszkań wynajmowanych w…
— Kiedy go złapiecie — rzekł Buckman — proszę natychmiast dać mi znać. — Podał policjantowi swój numer telefonu i rozłączył się, mając dziwne poczucie klęski.
— Potrzeba czasu — odezwał się Herb.
— Tak jak na dobre piwo — mruknął Buckman, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń i myśląc intensywnie, ale bez rezultatu.
— Pan i pańskie przeczucia w sensie Junga — powiedział Herb. — Jest pan typowo jungowską osobowością: kierującą się intuicją, myślącą, z przewagą intuicji nad…
— Bzdury. Zgarnął plik notatek McNulty’ego i wrzucił je do niszczarki.
— Nie czytał pan Junga?
— Czytałem. Kiedy robiłem dyplom na Berkeley, cały wydział policji musiał go czytać. Dowiedziałem się tego wszystkiego co ty i jeszcze więcej.
Usłyszał w swoim głosie irytację i nie spodobało mu się to.
— Pewnie hałasują jak śmieciarze. Z trzaskiem i łomotem… Taverner usłyszy ich, zanim dotrą do jego apartamentu.
— Myśli pan, że złapiemy kogoś z Tavernerem? Kogoś stojącego wyżej…
— Nie będzie przy nim nikogo ważnego. Nie teraz, kiedy jego dokumenty leżą w miejscowym komisariacie i kiedy wie, że depczemy mu po piętach. Niczego nie oczekuję. Nikogo oprócz samego Tavernera.