Ruth Rae zaszlochała w ciemnościach.
— Wszelkie ciało jest jak trawa — zaintonował maniak religijny — a raczej jak kiepska mierzwa. Dla nas narodzi się dziecię, dla nas ciosy znosić będzie. Naprostowane będą drogi niegodziwych, a uczciwi zostaną nagrodzeni.
— Masz skręta? — zapytał go Jason.
— Nie, skończyły mi się. — Maniak religijny zastukał w metalową ściankę. — Hej, Ralf, możesz poczęstować gościa skrętem?
— Masz.
W otworze pojawił się rękaw szarego munduru i policjant podał wymiętą paczkę Goldies.
— Dzięki — powiedział Jason, zapalając jednego. — Chcesz? — spytał Ruth Rae.
— Chcę Boba — zaskomliła. — Chcę mojego męża. Jason siedział skulony, w milczeniu, paląc i medytując.
— Nie załamuj się — mruknął siedzący obok policjant dewot.
— Dlaczego?
— W obozach pracy nie jest tak źle. Na kursie podstawowym pokazali nam jeden z nich: są tam prysznice, łóżka z materacami, rozrywki takie jak siatkówka, można zajmować się sztuką i mieć jakieś hobby, no wiesz — coś robić, na przykład świece, ręcznie. Rodzina może przysyłać ci paczki, raz na miesiąc mogą cię odwiedzać znajomi. Możesz również uczęszczać do dowolnie wybranego kościoła.
— Moim dowolnie wybranym kościołem jest cały wolny świat — rzekł Jason sardonicznie.
Potem zapadła cisza, w której słychać było tylko szum motoru śmigacza i szloch Ruth Rae.
14
Dwadzieścia minut później policyjny patrolowiec wylądował na dachu Akademii Policyjnej Los Angeles. Zesztywniały Jason wysiadł, czujnie rozejrzał się dookoła, wciągnął paskudne, przesycone smogiem powietrze i znów ujrzał krajobraz największego miasta Ameryki Północnej… Odwrócił się, żeby pomóc wysiąść Ruth Rae, ale przyjacielski policjant dewot już to zrobił.
Wokół nich zebrała się grupka miejscowych policjantów, patrząc z zainteresowaniem. Byli swobodni, zaciekawieni i weseli. Jason nie dostrzegł w nich śladu złości i pomyślał: kiedy już cię mają, są mili. Tylko kiedy cię łapią, są źli i okrutni, bo wtedy istnieje możliwość, że im uciekniesz; tutaj, teraz, nie ma takiej możliwości.
— Czy podejmował próby samobójstwa? — spytał miejscowy sierżant policjanta dewota.
— Nie, sir.
To dlatego siedział przy nich. Jason nawet o tym nie pomyślał, a i Ruth Rae chyba też nie… najwyżej jako o ostatecznym, demonstracyjnym geście, prawdopodobnym, ale nigdy nie branym pod uwagę.
— W porządku — powiedział sierżant z Los Angeles do policjantów z Las Vegas.
— Od tej chwili formalnie przejmujemy tych dwoje podejrzanych.
Policjanci z Las Vegas wskoczyli do patrolowca i śmignęli w niebo, z powrotem do Nevady.
— Tędy — rzekł sierżant, energicznym ruchem ręki wskazując wejście do szybu. Policjanci z Los Angeles wydali się Jasonowi trochę wyżsi, silniejsi i starsi od tych z Las Vegas. A może to działała jego wyobraźnia, może oznaczało to jedynie, że zaczął się bać.
Co można powiedzieć generałowi policji? — zastanawiał się Jason, szczególnie kiedy wszystkie twoje teorie i wyjaśnienia okazały się błędne, kiedy nic nie wiesz, w nic nie wierzysz, a reszta jest niejasna. Ach, do diabła z tym, pomyślał ze znużeniem i pozwolił swemu pozbawionemu ciężaru ciału opaść szybem, razem z policjantami i Ruth Rae.
Wysiedli na czternastym piętrze.
Stał przed nimi dobrze ubrany mężczyzna, w okularach bez oprawek i skórzanych mokasynach; miał prochowiec przerzucony przez ramię i dwa złote zęby. Jason ocenił jego wiek na ponad pięćdziesiąt lat. Był wysoki, siwowłosy, wyprostowany; na arystokratycznej twarzy malował się wyraz szczerej sympatii. Nie wyglądał na policjanta.
— Pan jest Jasonem Tavernerem? — zapytał. Wyciągnął rękę; Jason z wahaniem ją uścisnął. Do Ruth powiedział: — Pani może zejść na dół, przesłucham panią później.
Teraz chcę porozmawiać z panem Tavernerem.
Policjanci wyprowadzili Ruth; słyszał jej narzekania jeszcze chwilę po tym, jak zniknęła mu z oczu. Został sam na sam z generałem, nie było uzbrojonych strażników.
— Jestem Felix Buckman — oznajmił generał policji. Wskazał otwarte drzwi za swoimi plecami. — Proszę do gabinetu.
Odwrócił się, przepuszczając przed sobą Jasona do ogromnej sali, utrzymanej w pastelowej, błękitnoszarej tonacji. Jason zamrugał oczami; nie znał policji od tej strony. Nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego.
Chwilę później zdumiony Jason siedział w obitym skórą fotelu, wygodnie rozparty w miękkim styrofeksie. Buckman nie zasiadł jednak za swoim wielkim, niemalże topornym, dębowym biurkiem; krzątał się przy szafe, wieszając płaszcz.
— Zamierzałem powitać pana na dachu — wyjaśnił — ale o tej porze nocy wieje tam piekielnie zimny wiatr. To mi szkodzi na zatoki. — Odwrócił się i spojrzał na Jasona. — Widzę coś, czego nie widać na pańskiej fotografi. Nigdy tego nie widać. To zawsze jest prawdziwą niespodzianką, przynajmniej dla mnie. Jest pan szóstakiem, prawda?
Jason, którego czujność gwałtownie się obudziła, lekko uniósł się z fotela i zapytał:
— Pan jest także szóstakiem, generale?
Ukazując złote zęby — okropny anachronizm — w szerokim uśmiechu, Felix Buckman uniósł w górę dłoń o siedmiu palcach.
15
W czasie swojej policyjnej kariery Felix Buckman stosował tę sztuczkę za każdym razem, kiedy spotykał szóstaka. Polegał na niej szczególnie wtedy, kiedy — tak jak teraz — spotkanie było nieoczekiwane. Dotychczas było ich czterech. Wszyscy w końcu mu uwierzyli. To go bawiło. Szóstacy, sami będąc rezultatem tajnego eksperymentu eu-genicznego, zadziwiająco łatwo dawali się przekonać o istnieniu dodatkowego, równie utajnionego planu.
Bez tej sztuczki byłby dla szóstaka tylko „zwyczajnym” i nie mógłby odpowiednio nim pokierować. Oto cały podstęp. To całkowicie zmieniało relacje między Buckmanem a szóstakami. W tak odwróconej sytuacji mógł z powodzeniem radzić sobie z ludźmi, nad którymi inaczej nie potrafłby zapanować.
Sprytny blef całkowicie likwidował rzeczywistą przewagę psychiczną, jaką miał nad nim szóstak. Buckmana bardzo cieszył ten fakt.
— Potrafę myśleć szybciej od szóstaka przez mniej więcej dziesięć, piętnaście minut — wyznał kiedyś, w wolnej chwili, Alys. — Jeśli jednak spotkanie potrwa dłużej… — Poparł słowa gestem, zgniatając opakowanie czarnorynkowych papierosów. Dwa były jeszcze w środku. — Później wygrywają dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom.
Potrzebuję dźwigni, którą mógłbym podważyć i otworzyć te ich cholerne umysły.
I w końcu ją znalazł.
— Dlaczego siódmak? — pytała Alys. — Skoro to fkcja, to dlaczego nie ósmak albo trzydziestak?
— Grzech pychy. Wygórowane ambicje. — Nie miał ochoty popełnić tego legendarnego błędu. — Powiem im — wyjaśnił ponuro — to, w co według mnie wierzą.
Okazało się, że miał rację.
— Nie uwierzą ci — mówiła Alys.
— Och, do diabła, uwierzą! — odparował. — To ich skrywana obawa, ich bete noire. Oni są szóstym z kolei produktem rekonstrukcji DNA i wiedzą, że jeśli można to było zrobić z nimi, to z innymi również, i uzyskać jeszcze lepsze wyniki.
— Powinieneś wciskać kit w dziennikach telewizyjnych — powiedziała cicho Alys, bez zainteresowania.
To była cała jej reakcja. Jeżeli coś nie miało dla niej znaczenia, przestawało istnieć. To nie powinno udawać jej się aż tak długo… Kiedyś, myślał często Buckman, przyjdzie jednak czas zapłaty: negowana rzeczywistość upomni się o swoje, niespodziewanie dopadając i doprowadzając do szaleństwa.